czwartek, 20 października 2005

Nigdy, a potem znowu


Widzicie że coś błyszczy. To wielkie
oczy, stoicie na jednym z nich. Z za-
chodu coś pędzi...To powieka...

Bajka obrodziła maleństwem. Leży teraz biedna i obolała, a maleństwo zapewne, stukając paznokietkami o zimne posadzki, wędruje korytarzami szpitala i gryzie w kostki pielęgniarki. No może z tym gryzieniem to przesadziłem, chwyta ludzi w bezzębne dziąsła i ssie z furią.
Wczorajszy dzień był intensywny i pełen smaku. Bieg i praca, reaktory ustawione na pełną moc i migoczące zmienne na ekranach taktycznych mego mózgu. Potem dzień uderzający rozpędzoną falą o kwintesencję wieczoru. Przez lata gasnącej Gratki i przykurzonego grobu herbaciarni, zapomniałem , że można żyć tak kontrastowo.
Wieczorek Dąbrowskiego był wczoraj a ja wciąż jeszcze jestem pijany, i uśmiechając się pełen bezrozumnego szczęścia i mocy wypełniającej wibracją me żyły, czekam na kaca.
Strych w Gdyni jest jednym z najbardziej klimatycznych miejsc jakie znam. To mały rybacki domek, wciśnięty w cieniste podwórko między Gdyńskie wysokościowce. W mroku wieczoru wiszące latarenki i świece w oknach, sprawiają wrażenie jakby trafiło się na przerwę w rzeczywistości, wyrwę w tkance miasta. Człowiek wchodzi w opłotki i tylko czeka, że chatka podniesie się nagle na kurzej nóżce i przeciągnie , strosząc dachówki. W środku jest Wnętrze, i tyle, już dawno temu postanowiłem, że nigdy nie będę go opisywał. Niech po prostu jest. To coś takiego, co chciałoby się znaleźć wieczorem w górach, po całym dniu marszu przez śnieg.
Słów słuchało się dobrze. Tadziu jest jednym z tych poetów, którzy dobrze czytają swoje wiersze. Ma naprawdę dobry ,radiowy głos. Było tak jak trzeba, lekko ckliwie i poważnie, momentami zabawnie. Był np taki moment, gdy Tadziu wbił się niczym lodołamacz Lenin w pełen egzystencjonalnego ciężaru, miąższ wiersza, a tu nagle dzwoni komórka. I to jeszcze sygnałem z typu : krakowiaczek jeden czy świnki trzy. Tadziu zaczął znowu, doszedł do tego feralnego wersu co przedtem i znowu zadzwoniła jakaś komórka. Tadzik przerwał , łyknął piwa z kufla i ogólnie wyglądał jakby właśnie liczył cicho, po łacinie od tyłu. Zaczął znowu, powiedział może z trzy słowa, gdy ze ściany grobowo i ostatecznie odezwał się wiekowy zegar. "To sssspisek" wycedził przez zęby, próbójąc powstrzymać śmiech siedzący obok Tadzia Boros.
Boros, Tadziu i Loffo Landecki, siedząc przy stole z całym tym szkłem i świecami wyglądali jak wyjęci z obrazu jakiegoś niderlandzkiego mistrza.
Po strawie duchowej przyszedł czas na mały afterek. Lotna ekipa nawiedziła lokal o dźwięcznie brzmiącej nazwie "Arkadia". Był to lokal w którym zatrzymał się czas. Kto oglądał kiedyś film "Tulipan", będzie wiedział o czym mówię, taki lepki, PRLowski blichtr, z kelnerkami o wysokich fryzurach i "panie proszą panów". Z miejsca zapachniało Krawczykiem.
Tu się dopiero zaczęło... w trosce o własne życie i zdrowie przemilczę większość przezabawnych szczegółów. Pozostanę przy opisie atmosfery ogólnej.
Tadziu zwierzał się Lenn ze swego nader skomplikowanego życia emocjonalnego. Postawił wódkę , wypiliśmy ją w trójkę , jeden haust, na jedną setkę. Lenn szeleściła nowymi skórzanymi spodniami, zdartymi podobno z Wotanicy, i przynosiła chleb z domowym smalcem, który w knajpie jest za darmo. Landecki czarował Paryżem jakąś nauczycielkę z dziurą na zgrabnej łydce. Łydka była prezentowana na stole. To tak na wypadek gdyby ktoś wpadł na pomysł, by spytać , co robiłem pod nim. Loffo całował pannę w nadgarstki i mówił , że to uwielbia. Druga połowa stołu została spacyfikowana przez jakiegoś ziomka w żelu, który opowiadał jak bardzo lubi tu wyrywać czterdziestki.
Potem były ulice Gdyni rozbrzmiewające naszymi śpiewami i śmiechem. Jasny księżyc próbował przyszpilić do ziemi nasze cienie, a my w kolejce mknącej przez noc, urządzaliśmy konkurs na najbardziej podniecającą łydkę. Niespodziewanie wygrała pani Wojdała, poetka w wieku teoretycznie statycznym, której zgrabne nogi , okazały się osnute bojowymi rajstopkami żywcem ściągniętymi z reklam firmy Gatta.
Potem towarzystwo zapadło gdzieś pośród betonowej jury żabianki a ja gnałem przez noc wypełniony radością i oblewany księżycowym blaskiem. W domu rozpakowałem z plecaka liczne łupy zgromadzone przez cały dzień. Dotykałem każdy, gładziłem. Potem rysowałem przez pół nocy, pierwszy raz od dawna, nie z obowiązku, ale z czystej radości tworzenia.

"Rozdzielczość"

Dzisiaj z twojego aktu wybrałem sobie
oko
i powiększyłem je aż do granic ekranu, do
granic rozdzielczości (a ta jest na tyle wysoka,
że można już w ciebie uwierzyć). Powiększyłem

twoje prawe oko, chcąc za ostatnim kliknięciem
przeskoczyć na drugą stronę, obejrzeć duszę
albo przynajmniej siebie rozklikanego. W
pobliżu czterdziestego czwartego powiększenia

zobaczyłem swoją niewyraźną sylwetkę,
przy sześćdziesiątym szóstym zarys aparatu
fotograficznego, czytelny tylko dla mnie. A
dalej już nic więcej nad szare prostokąty

poukładane ściśle jak cegły w murze, jak
kamienie w ścianie płaczu, przed którą staję
w dzień i w nocy, aby wytrwale rozsadzać spojrzenia
karteczkami z moimi wierszami.

(Tadeusz Dąbrowski,tomik "Te Deum")

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz