Chciałem dobrze
(Adolf Hitler)
Północ, ciemno, górą na tle
czarnego, gwieździstego nieba suną krążowniki chmur łapiąc pomarańczową łunę
trzech miast. Gnam transferową Sopot - Brzeźno. W tle szumi morze, glany
równomiernie stukają o kostkę. Nagle widzę przed sobą światła. Identyfikuję je
jako rowerzystę, światło przednie, dwa na kołach i czołówka. Obok jednak, tuż
przy ziemi, bardzo, bardzo nisko buja się jeszcze jedno światełko. Myślę sobie
co to kurna jest? Łasica, szczur, pyton? A to był mały, tłusty jak kiełbaska
jamnik, ze świecącym puszorkiem na szyi, posuwający się zasapanymi spazmami za
swoim zmechanizowanym właścicielem. Wytrzymałem całe cztery sekundy nim
spokojną ciszę nocy rozdarł mój gromki śmiech.
Wczoraj była u nas impreza
imieninowa mojej matki. Z tej okazji mój genialny ojciec, który niech żyje,
wpadł na pomysł, że imprezę urządzimy w stylu chińskim, by mógł się pochełpić
przywiezionymi z dalekiego wschodu łupami. Pierwszym krokiem ku temu zbożnemu
dziełu była instalacja chińskiego lampionu. W tym celu musiałem wybebeszyć
sufit i porozłączać kable a efektem było pół metra zwiniętego pod sufitem
kabla, wielki trzpień z malutką czerwoną kulką lampionu na końcu. Wyglądało to
dość zabawnie i niepozornie, za to po włączeniu od razu robiło się mrocznie i
krwisto. Atmosfera ciężka i burdelowa, coś jak wnętrze nerki.
Resztę rekwizytów, łącznie z
bardzo ostrym, chińskim mieczem leżącym na widoku pośród pijanych gości,
litościwie pominę. Słowem przygotowań było sporo... a potem nadeszło piekło.
Nadeszło z gośćmi. Pojawił się
więc Stasiu, szef ochrony dużego banku, któremu właśnie ukradziono z ogródka
wszystkie gipsowe krasnale, żółwika, stokrotki. Bocian najwyraźniej nie
przypadł złodziejom do gustu bo go skopali i wdeptali w ziemię. Razem z nim
przybyła jego żona znana z elokwencji i morderczej językowej precyzji. Mają
mieszkanie na osiedlu z marzeniem w nazwie, i piękny widok z okna. Gdy wiatr
zmienia kierunek i przywiewa gęstą atmosferę znad wysypiska na Szadółkach to w
całej okolicy zamiast liści powiewają na gałęziach foliowe worki.
Zapinałem mojej matce chińską
sukienkę (trzy rodzaje zapięć, argh), gdy z głuchym łomotem wtoczyła się
babcia, która nic nie je i jej znajomy, półgłuchy pasjonat PIS. Na koniec wpadł
Grześ z Pseudociotką. Grześ to mój wujek i były kafelkarski szef, którego
dwukrotnie o mało nie zabiłem (raz wiadrem kleju, raz łopatą). No i zaczęło
się.
Wszyscy byli zdenerwowali już na
początku, a z czasem stan ten wykazał tendencje rozwojowe. Nie doszło do
awantury wprost, czy walki wręcz. Można powiedzieć, że mordowali się w białych
rękawiczkach.
Nie ma nic bardziej prymitywnego
i potworniejszego niż kłócący się inteligenci. Skasowano połowę serwisu (też
chińskiego), który w zeszłym roku dałem w prezencie matce. W drzazgi poszły też
moje z lekka umowne drzwi, gdy pseudociotka zabarykadowała się u mnie w pokoju,
zaparła drzwi własnym, wątłym ciałem i z petem w kąciku ust snuła opowieści o
swych bólach.
Przypominało mi to trochę inną
imprezę, wiele lat temu, gdy było o jednego faceta za dużo i w czasie tańca zawsze
jeden lądował u mnie. A to Andrzej von Bronk opowiadał jak to po bitwie
wiedeńskiej Sobieski dodał im gwiazdki do herbu, a to Jureczek Brodaty
opowiadał po raz miliard sześćdziesiąty ósmy jak spawał w rafinerii zbiornik
pełen ropy. Albo lądował u mnie Boguś, opowiadając o co podejrzewa swoją żonę i
jakie fajne kurtki - marmurki przywiózł właśnie z Turcji. Snuli lekko zawianymi
już głosami swoje historie, a ja nie potrafiłem docenić tego podręcznego
przekroju społeczeństwa i marzyłem tylko, by wszyscy poszli w diabli i dali mi
czytać Kubusia Puchatka.
Dziś rano posprzątałem
zniszczenia. Posłuchałem w radiu o tym jak nowa władza bije ludzi na ulicach, a
nasz brunatny prezydent, tak się zmęczył wytężoną pracą, że poleciał sobie na
wakacje rządowym samolotem. Na koszt wyborców Tuska zapewne, bo przecież jego
wyborcy nie pracują, a jak pracują to kombinują. Była też jedna pozytywna
wiadomość: Szwedzi przeprosili nas za Potop. Chyba się potnę.
Po drodze Jehowi dali mi
broszurkę o klęskach żywiołowych.
W herbaciarni drugi dzień walczy
dość przerażona Awarii, jeśli chcecie ją trochę podenerwować to idźcie tam i
zamówcie caffe latte. Moje Maleństwo zrobiło się nostalgiczne jak pogoda. Ja
chodzę po mieście i robię zdjęcia budynkom, które znikną. Dziś wieczorem ląduję
na wieczorku w sopockiej Mandarynce. Będę mógł na chwilę pomyśleć o czymś
innym.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz