niedziela, 20 listopada 2005

Coś innego


Chciałem dobrze
(Adolf Hitler)

Północ, ciemno, górą na tle czarnego, gwieździstego nieba suną krążowniki chmur łapiąc pomarańczową łunę trzech miast. Gnam transferową Sopot - Brzeźno. W tle szumi morze, glany równomiernie stukają o kostkę. Nagle widzę przed sobą światła. Identyfikuję je jako rowerzystę, światło przednie, dwa na kołach i czołówka. Obok jednak, tuż przy ziemi, bardzo, bardzo nisko buja się jeszcze jedno światełko. Myślę sobie co to kurna jest? Łasica, szczur, pyton? A to był mały, tłusty jak kiełbaska jamnik, ze świecącym puszorkiem na szyi, posuwający się zasapanymi spazmami za swoim zmechanizowanym właścicielem. Wytrzymałem całe cztery sekundy nim spokojną ciszę nocy rozdarł mój gromki śmiech.
Wczoraj była u nas impreza imieninowa mojej matki. Z tej okazji mój genialny ojciec, który niech żyje, wpadł na pomysł, że imprezę urządzimy w stylu chińskim, by mógł się pochełpić przywiezionymi z dalekiego wschodu łupami. Pierwszym krokiem ku temu zbożnemu dziełu była instalacja chińskiego lampionu. W tym celu musiałem wybebeszyć sufit i porozłączać kable a efektem było pół metra zwiniętego pod sufitem kabla, wielki trzpień z malutką czerwoną kulką lampionu na końcu. Wyglądało to dość zabawnie i niepozornie, za to po włączeniu od razu robiło się mrocznie i krwisto. Atmosfera ciężka i burdelowa, coś jak wnętrze nerki.
Resztę rekwizytów, łącznie z bardzo ostrym, chińskim mieczem leżącym na widoku pośród pijanych gości, litościwie pominę. Słowem przygotowań było sporo... a potem nadeszło piekło.
Nadeszło z gośćmi. Pojawił się więc Stasiu, szef ochrony dużego banku, któremu właśnie ukradziono z ogródka wszystkie gipsowe krasnale, żółwika, stokrotki. Bocian najwyraźniej nie przypadł złodziejom do gustu bo go skopali i wdeptali w ziemię. Razem z nim przybyła jego żona znana z elokwencji i morderczej językowej precyzji. Mają mieszkanie na osiedlu z marzeniem w nazwie, i piękny widok z okna. Gdy wiatr zmienia kierunek i przywiewa gęstą atmosferę znad wysypiska na Szadółkach to w całej okolicy zamiast liści powiewają na gałęziach foliowe worki.
Zapinałem mojej matce chińską sukienkę (trzy rodzaje zapięć, argh), gdy z głuchym łomotem wtoczyła się babcia, która nic nie je i jej znajomy, półgłuchy pasjonat PIS. Na koniec wpadł Grześ z Pseudociotką. Grześ to mój wujek i były kafelkarski szef, którego dwukrotnie o mało nie zabiłem (raz wiadrem kleju, raz łopatą). No i zaczęło się.
Wszyscy byli zdenerwowali już na początku, a z czasem stan ten wykazał tendencje rozwojowe. Nie doszło do awantury wprost, czy walki wręcz. Można powiedzieć, że mordowali się w białych rękawiczkach.
Nie ma nic bardziej prymitywnego i potworniejszego niż kłócący się inteligenci. Skasowano połowę serwisu (też chińskiego), który w zeszłym roku dałem w prezencie matce. W drzazgi poszły też moje z lekka umowne drzwi, gdy pseudociotka zabarykadowała się u mnie w pokoju, zaparła drzwi własnym, wątłym ciałem i z petem w kąciku ust snuła opowieści o swych bólach.
Przypominało mi to trochę inną imprezę, wiele lat temu, gdy było o jednego faceta za dużo i w czasie tańca zawsze jeden lądował u mnie. A to Andrzej von Bronk opowiadał jak to po bitwie wiedeńskiej Sobieski dodał im gwiazdki do herbu, a to Jureczek Brodaty opowiadał po raz miliard sześćdziesiąty ósmy jak spawał w rafinerii zbiornik pełen ropy. Albo lądował u mnie Boguś, opowiadając o co podejrzewa swoją żonę i jakie fajne kurtki - marmurki przywiózł właśnie z Turcji. Snuli lekko zawianymi już głosami swoje historie, a ja nie potrafiłem docenić tego podręcznego przekroju społeczeństwa i marzyłem tylko, by wszyscy poszli w diabli i dali mi czytać Kubusia Puchatka.
Dziś rano posprzątałem zniszczenia. Posłuchałem w radiu o tym jak nowa władza bije ludzi na ulicach, a nasz brunatny prezydent, tak się zmęczył wytężoną pracą, że poleciał sobie na wakacje rządowym samolotem. Na koszt wyborców Tuska zapewne, bo przecież jego wyborcy nie pracują, a jak pracują to kombinują. Była też jedna pozytywna wiadomość: Szwedzi przeprosili nas za Potop. Chyba się potnę.
Po drodze Jehowi dali mi broszurkę o klęskach żywiołowych.
W herbaciarni drugi dzień walczy dość przerażona Awarii, jeśli chcecie ją trochę podenerwować to idźcie tam i zamówcie caffe latte. Moje Maleństwo zrobiło się nostalgiczne jak pogoda. Ja chodzę po mieście i robię zdjęcia budynkom, które znikną. Dziś wieczorem ląduję na wieczorku w sopockiej Mandarynce. Będę mógł na chwilę pomyśleć o czymś innym.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz