sobota, 15 października 2005

Bóg jest jeden, a ty nie


Mam szerokie horyzonty i wąski przedpokój
Interesuję się bezinteresownością
Słucham co w trawie piszczy
Chętnie poznam Poznań
Nie cierpię uwielbiać
Nazywam się Nazywam

(Ktoś kogo nie pamiętam)

Jestem chory. Boli mnie wszystko, mam gardło jak przepalona rura wydechowa i oddycham jak Lord Vader. Siedzę w kącie i staram się nie zarażać znajomych. Więcej tu już nie będę o tym pisał, bo nie mam ochoty zarażać i was moim, dzisiejszym samopoczuciem.
Wczoraj wędrując wieczorem w kierunku tramwaju, pozwoliliśmy uciec jednej trzynastce i poszliśmy nad morze. Wieczorne piątki są tu u nas luźne i pijane. Ostateczny szczyt społecznego przypływu , uderza w falochron weekendu. Napięcie zwyczajności pęka i rozbryzguje się na granicy wieczoru, by niezliczoną ilością ludzkich kropel spaść na brzeźnieńskie plaże. To już nie roboczy tydzień, a jeszcze nie pełen ceremonii i zwyczajów weekend. To bezczas gdy można pozwolić sobie na bycie sobą i przez chwilę odpocząć.
Wyszliśmy na zmurszały kikut po molo, nie było horyzontu.
Miasto płynące cały dzień przez mgłę, wieczorem w niej osiadło. Gdzieś w błękicie przed nami błyskały boje szlaku wodnego. Po prawej rozlewał się powolny rozbłysk portu z naprężonymi mięśniami dźwigów. Po lewej rozpływał się krajobraz za snów.
Łuk zatoki zamknięty wycinanką wzgórz, mgła sprawiła, że dalsze były jaśniejsze, a bliższe ciemniejsze, jak na japońskiej grafice. Zatopione we śnie miasto Sopot, ledwie widoczne, świetliste jęzory miast wyciągnięte aż do morza. Bliżej nowe, brzeźnieńskie molo z drżącymi na spokojnej wodzie ścieżkami sodowych lamp. Wszystko w odcieniach błękitu. Tylko idące nitką brzegu trzy postacie, zupełnie czarne. Kilkuminutowa impresja, widowisko organizowane przez cały świat, tylko dla nas.
Z tyłu szczekliwe odgłosy pijackich przepychanek. Dwóch facetów, siłuje się i szarpie za bluzy, ale bez agresji, tak powoli, jakby tylko dla zasady. W powszechnej ciszy nie ma dźwięku morza, szumu miasta, tylko stłumiony gwar setek głosów. Jest tu tłum ludzi, ale tych właściwych. To nie turyści, to ludzie, którzy tu są , bo powinni.
Wieczór okrada wszystkich z twarzy. W skłębionym mroku ściany parku widoczne tylko punkciki papierosowego żaru. Słychać głosy, musi być tam mnóstwo ludzi, ale nikogo nie widać. Była taka scena w Spirited away, gdy zapadał zmierzch i nagle znikąd zaczęły szemrać głosy a potem powoli, na początku prześwitujący, potem coraz wyraźniejsi zaczęli pojawiać się bogowie.
Jeśli jest tu Bóg to musi stać w cieniu tych drzew, pośród potrzaskanego sowieckimi bombami betonu, w ręku ma tanie piwo a z kącika ust zwisa mu papieros. I tak powinno być, mu też należy się chwila spokoju.
Trzy młode dziewczyny, twarzami do siebie. Z trzech stron w rozpryskach piasku , pędzą do nich trzy psy. Obok powoli wytraca prędkość rower. Lekko uderza kołem w barierkę. Siedzi na nim chłopak w bundeswerce i kraciastej koszuli, ma włosy jak bohaterzy Musierowicz. Wyciąga przed siebie rękę i zatacza łuk telefonem. Na chwilę pojawiamy się w kadrze czyjegoś życia.
Są rzeczy, które muszą być. Chwile, które muszą zaistnieć. Są ludzie, którzy jadą całą noc pociągiem, by zobaczyć świt na plaży. Każde słowo umieszczone we właściwym miejscu tekstu i historii, wywołuje u mnie przypływ szczęścia. Życie to układanie puzzli i każdy kawałek umieszczony we właściwym miejscu, nadaje całości więcej sensu.
Gdy ruszamy z powrotem w cień drzew, latarnie Brzeźna wysyłają już bliźniacze, czerwone smugi w przestrzeń. Wschodzi Mars.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz