Mam szerokie horyzonty i wąski
przedpokój
Interesuję się bezinteresownością
Słucham co w trawie piszczy
Chętnie poznam Poznań
Nie cierpię uwielbiać
Nazywam się Nazywam
(Ktoś kogo nie pamiętam)
Jestem chory. Boli mnie wszystko,
mam gardło jak przepalona rura wydechowa i oddycham jak Lord Vader. Siedzę w
kącie i staram się nie zarażać znajomych. Więcej tu już nie będę o tym pisał,
bo nie mam ochoty zarażać i was moim, dzisiejszym samopoczuciem.
Wczoraj wędrując wieczorem w
kierunku tramwaju, pozwoliliśmy uciec jednej trzynastce i poszliśmy nad morze. Wieczorne
piątki są tu u nas luźne i pijane. Ostateczny szczyt społecznego przypływu ,
uderza w falochron weekendu. Napięcie zwyczajności pęka i rozbryzguje się na
granicy wieczoru, by niezliczoną ilością ludzkich kropel spaść na brzeźnieńskie
plaże. To już nie roboczy tydzień, a jeszcze nie pełen ceremonii i zwyczajów
weekend. To bezczas gdy można pozwolić sobie na bycie sobą i przez chwilę
odpocząć.
Wyszliśmy na zmurszały kikut po
molo, nie było horyzontu.
Miasto płynące cały dzień przez
mgłę, wieczorem w niej osiadło. Gdzieś w błękicie przed nami błyskały boje
szlaku wodnego. Po prawej rozlewał się powolny rozbłysk portu z naprężonymi
mięśniami dźwigów. Po lewej rozpływał się krajobraz za snów.
Łuk zatoki zamknięty wycinanką
wzgórz, mgła sprawiła, że dalsze były jaśniejsze, a bliższe ciemniejsze, jak na
japońskiej grafice. Zatopione we śnie miasto Sopot, ledwie widoczne, świetliste
jęzory miast wyciągnięte aż do morza. Bliżej nowe, brzeźnieńskie molo z
drżącymi na spokojnej wodzie ścieżkami sodowych lamp. Wszystko w odcieniach
błękitu. Tylko idące nitką brzegu trzy postacie, zupełnie czarne. Kilkuminutowa
impresja, widowisko organizowane przez cały świat, tylko dla nas.
Z tyłu szczekliwe odgłosy
pijackich przepychanek. Dwóch facetów, siłuje się i szarpie za bluzy, ale bez
agresji, tak powoli, jakby tylko dla zasady. W powszechnej ciszy nie ma dźwięku
morza, szumu miasta, tylko stłumiony gwar setek głosów. Jest tu tłum ludzi, ale
tych właściwych. To nie turyści, to ludzie, którzy tu są , bo powinni.
Wieczór okrada wszystkich z
twarzy. W skłębionym mroku ściany parku widoczne tylko punkciki papierosowego
żaru. Słychać głosy, musi być tam mnóstwo ludzi, ale nikogo nie widać. Była
taka scena w Spirited away, gdy zapadał zmierzch i nagle znikąd zaczęły szemrać
głosy a potem powoli, na początku prześwitujący, potem coraz wyraźniejsi
zaczęli pojawiać się bogowie.
Jeśli jest tu Bóg to musi stać w
cieniu tych drzew, pośród potrzaskanego sowieckimi bombami betonu, w ręku ma
tanie piwo a z kącika ust zwisa mu papieros. I tak powinno być, mu też należy
się chwila spokoju.
Trzy młode dziewczyny, twarzami
do siebie. Z trzech stron w rozpryskach piasku , pędzą do nich trzy psy. Obok
powoli wytraca prędkość rower. Lekko uderza kołem w barierkę. Siedzi na nim
chłopak w bundeswerce i kraciastej koszuli, ma włosy jak bohaterzy Musierowicz.
Wyciąga przed siebie rękę i zatacza łuk telefonem. Na chwilę pojawiamy się w
kadrze czyjegoś życia.
Są rzeczy, które muszą być.
Chwile, które muszą zaistnieć. Są ludzie, którzy jadą całą noc pociągiem, by
zobaczyć świt na plaży. Każde słowo umieszczone we właściwym miejscu tekstu i
historii, wywołuje u mnie przypływ szczęścia. Życie to układanie puzzli i każdy
kawałek umieszczony we właściwym miejscu, nadaje całości więcej sensu.
Gdy ruszamy z powrotem w cień
drzew, latarnie Brzeźna wysyłają już bliźniacze, czerwone smugi w przestrzeń.
Wschodzi Mars.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz