sobota, 30 czerwca 2007

Bierz ile dają i niczego nie oddawaj


Mistral i Sirocco, Tramontane, Bora – imiona
Demonów spisane na skrzydle ćmy.

(Różycki)

Widzisz – mówię Bartoszowi wiecznie rozwścieczonemu wykładowcy socjologii – Ty, Borys, czy Marzan reprezentujecie teorię życia. Ja jestem jego praktyką. Ostrożnie popijam przywiezioną przez Sebę z wioski mętną berbeluchę, którą kilkanaście minut wcześniej komisyjnie przepuściliśmy przez chleb, by pozbyć się kawałków siana i zmumifikowanych, końskich much. 3szklaneczki uśmiecha się na te słowa serdecznie, bezczelnie chrzcząc mu piwo za plecami. Luźny kosmyk zakrywa jej krwiaka po uderzeniu na skroni i części policzka. O tym właśnie mówię, wokół jest pełno ludzi, ale tylko ja zwracam na to uwagę. Bartosz obrusza się po inteligencku i mówi, że przesadzam. Scena odpływa powoli, słychać jeszcze jak mówię, że jestem kafelkarzem, nie ogrodnikiem i z uśmiechem patrzę jak pije pierwszy łyk piwa podany przez Szklaneczkowatą...
Wczoraj Dan znów grał na gitarze i śpiewał swoje piosenki. W radiu nie brzmiałyby dobrze, w perspektywie świata wypadłyby zbyt proste. W perspektywie chwili, wódki i adwokata, czipsów, krakersów i sosu pieprzowego, grupy ludzi, którzy się znają i poznają, małego mieszkania w sercu Wrzeszcza, późnej nocy i rozproszonego światła były to piosenki doskonałe.
Piosenka noworoczna, opowiadająca o tym jak Dan wrócił pierwszego do domu a tu okazało się, że Saddam nie żyje, piosenki o ulicach i przyjaciołach. Te dwie zwrotki zapoczątkował Galathorn po rozstaniu z Pooh, opowieść o wrakach na skałach i skaczących w toń poławiaczach snu. Piosenki o mieczach, sesjach RPG, o systemach bitewnych.
Czysta magia wprawiająca w ruch ciała i szybko ucząca refrenów. Potem zaś przy gitarowym akompaniamencie tworzonym na żywca, Marzan spowijał się w koce i przedstawił Bukę. Było to straszne, przezabawne, wspaniałe. Łamliwy balet formy, ni to deklamacja, ni to rap. Wszyscy wpatrywali się urzeczeni, gdy bestia, która jest chłodem, trójkątem, śmiercią, zbliżała się skokami do schematycznego domku, schematycznego Muminka. Wszyscy czuli jak przenika przez drzwi, pełznie ze szronem... I nagle jest. I już cię ma.
Gdzieś po drodze przez miasto odpadł Dan ze swą niebieską gitarą i Mateusz z kompletem kluczy do empiku, potem, gdy już Pazurkowatą pochłonął mrok wejścia, przy ulicy Najlepszego Polskiego Żyda, natknąłem się na niego, kurczowo trzymającego się przystanku, w oczekiwaniu na autobus do czegoś, o co niegdyś potknął się idący z rządzą zniszczenia w sercu sam anioł Raziel, a co okazało się Pruszczem.
W domu byłem o trzeciej, nad horyzontem majaczyła już błękitem kolejna pracująca sobota i mordercze walki ze złomiarzami usiłującymi rozgrabić pół tony żelastwa, jakie pozostało po szopie. Leczę rany pomidorami i zapachem koperku.

Teraz to on wygląda jak deflorator...
Tfu! Dementor

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz