Mistral i Sirocco, Tramontane, Bora – imiona
Demonów spisane na skrzydle ćmy.
(Różycki)
Widzisz – mówię Bartoszowi wiecznie rozwścieczonemu
wykładowcy socjologii – Ty, Borys, czy Marzan reprezentujecie teorię życia. Ja
jestem jego praktyką. Ostrożnie popijam przywiezioną przez Sebę z wioski mętną
berbeluchę, którą kilkanaście minut wcześniej komisyjnie przepuściliśmy przez
chleb, by pozbyć się kawałków siana i zmumifikowanych, końskich much.
3szklaneczki uśmiecha się na te słowa serdecznie, bezczelnie chrzcząc mu piwo
za plecami. Luźny kosmyk zakrywa jej krwiaka po uderzeniu na skroni i części
policzka. O tym właśnie mówię, wokół jest pełno ludzi, ale tylko ja zwracam na
to uwagę. Bartosz obrusza się po inteligencku i mówi, że przesadzam. Scena
odpływa powoli, słychać jeszcze jak mówię, że jestem kafelkarzem, nie
ogrodnikiem i z uśmiechem patrzę jak pije pierwszy łyk piwa podany przez
Szklaneczkowatą...
Wczoraj Dan znów grał na gitarze i śpiewał swoje piosenki. W
radiu nie brzmiałyby dobrze, w perspektywie świata wypadłyby zbyt proste. W
perspektywie chwili, wódki i adwokata, czipsów, krakersów i sosu pieprzowego,
grupy ludzi, którzy się znają i poznają, małego mieszkania w sercu Wrzeszcza,
późnej nocy i rozproszonego światła były to piosenki doskonałe.
Piosenka noworoczna, opowiadająca o tym jak Dan wrócił
pierwszego do domu a tu okazało się, że Saddam nie żyje, piosenki o ulicach i
przyjaciołach. Te dwie zwrotki zapoczątkował Galathorn po rozstaniu z Pooh,
opowieść o wrakach na skałach i skaczących w toń poławiaczach snu. Piosenki o
mieczach, sesjach RPG, o systemach bitewnych.
Czysta magia wprawiająca w ruch ciała i szybko ucząca
refrenów. Potem zaś przy gitarowym akompaniamencie tworzonym na żywca, Marzan
spowijał się w koce i przedstawił Bukę. Było to straszne, przezabawne,
wspaniałe. Łamliwy balet formy, ni to deklamacja, ni to rap. Wszyscy wpatrywali
się urzeczeni, gdy bestia, która jest chłodem, trójkątem, śmiercią, zbliżała się
skokami do schematycznego domku, schematycznego Muminka. Wszyscy czuli jak
przenika przez drzwi, pełznie ze szronem... I nagle jest. I już cię ma.
Gdzieś po drodze przez miasto odpadł Dan ze swą niebieską
gitarą i Mateusz z kompletem kluczy do empiku, potem, gdy już Pazurkowatą
pochłonął mrok wejścia, przy ulicy Najlepszego Polskiego Żyda, natknąłem się na
niego, kurczowo trzymającego się przystanku, w oczekiwaniu na autobus do
czegoś, o co niegdyś potknął się idący z rządzą zniszczenia w sercu sam anioł Raziel,
a co okazało się Pruszczem.
W domu byłem o trzeciej, nad horyzontem majaczyła już
błękitem kolejna pracująca sobota i mordercze walki ze złomiarzami usiłującymi
rozgrabić pół tony żelastwa, jakie pozostało po szopie. Leczę rany pomidorami i
zapachem koperku.
Teraz to on wygląda jak deflorator...
Tfu! Dementor
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz