czwartek, 28 czerwca 2007

Biel pleśni i czerwień paznokci


I wychodzimy z kina na rozpalone corso
lekko oniemiali, a w naszych żyłach
krąży kropelka ołowiu...

(Różycki)

Piętnaście lat temu, w czasie sztormu, gdzieś na Pacyfiku, fale zerwały ze statku ładunek kilkudziesięciu tysięcy małych, gumowych kaczuszek. W parę miesięcy po wypadku część z nich dotarła do plaż Australii i Oceanii, inne ponoć popłynęły na północ. W ciągu 15 lat widziano je wielokrotnie, jak wyblakłe, porosłe strupami soli i morskich wodorostów dryfowały z prądem dookoła globu. A teraz, na dniach, po kilkunastu latach tułaczki mają dotrzeć wraz z Gulfstromem do wybrzeży Anglii, a wkrótce potem reszty Europy. W GB jest podobno jakaś organizacja, która płaci 100 dolców za każdą odnalezioną sztukę.
Ostatnio konsumując u Sióstr szaszłyki wykonane przez panią Majkę, oglądałem ich kuzynkę, która dotarła tam z Kanady. Dziewoję o aparycji blondynki o opalonym brzuchu, o szklanym oku i niepokojącym sposobie wysławiania się, spowodowanym wewnętrzną translacją z angielskiego na polski. Gdyby tak jeszcze pojawiała się nagle za plecami z odgłosem wyciąganego ostrza to miałbym pewność, że siostry mają jakieś tajne koligacje z prattchetowskim Panem Herbatką i wkrótce światem wstrząśnie wiadomość o nagłym zgonie Św. Mikołaja, tudzież obydwu braci Kaczyńskich.
Przy stole zebrała się spora część mojej przyszłej rodziny, i jak to zwykle przy takich okazjach bywa zaczęto snuć mrożące krew w żyłach rodzinne opowieści. Pani Majka opowiadała jak oduczała małą Void obgryzania jej małych paznokietków. Gdy perswazja i groźby zawiodły umaczała jej rączki w papryce. Void otarła z pogardą obydwie kończyny, wyszła z godnością z pokoju, a jakiś czas później rozległ się wrzask...
Ja z kolei odbyłem ostatnio wyprawę do wnętrza naszej skazanej na zagładę szopy. Gdy już udało mi się wyszarpać drzwiami bruzdę w zielsku, które porosło betonowy podjazd, moim oczom ukazała się PAJĘCZYNA. Nie jakiś mizerny kłębek nitki w rogu pomiędzy ścianą a sufitem a stała, zwarta ściana, sinej, nitkowatej substancji wypełniającej szczelnie pomieszczenie, pełnej wyschniętych ciał i nieżyczliwie patrzących oczu. Wyglądało to trochę jak zagubiona świątynia w Indiana Jones.
Z bezprzykładną odwagą zacząłem torować sobie więc drogę jakimś wyrwanym krzaczorem, niczym Frodo w przytulnej garsonierze Szeloby i po wielu perypetiach i mrożących osocze konfrontacjach z tubylcami przedarłem się do kartonów zasiedlonych przez zapomniane książki.
Któraś zima złamała w końcu dach, lał akurat deszcz i setki kropli dzwoniły i pukały o puszki, paki i kartony. Wszystko pokrywał przedwieczny szlam i pruchno, które kryły zapewne niejeden dinozaurzy trop czy skorupkę amonita. Pleśń zwisała płatami, wokół rąk wiły martwe porosty a ja otwierałem kolejne kartony by przekonać się, jakież to książki były tak zbędne, by skazać je na wilgoć i gnicie. O naiwności, przecież to było oczywiste, znając moją matkę. Oprócz książek ze studiów starszych, o botanice, ochronie roślin i chorobach ziemniaka, spoczywały tam w murszejących stertach dziesiątki książek kucharskich.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz