I wychodzimy z kina na rozpalone corso
lekko oniemiali, a w naszych żyłach
krąży kropelka ołowiu...
(Różycki)
Piętnaście lat temu, w czasie sztormu, gdzieś na Pacyfiku,
fale zerwały ze statku ładunek kilkudziesięciu tysięcy małych, gumowych
kaczuszek. W parę miesięcy po wypadku część z nich dotarła do plaż Australii i
Oceanii, inne ponoć popłynęły na północ. W ciągu 15 lat widziano je
wielokrotnie, jak wyblakłe, porosłe strupami soli i morskich wodorostów
dryfowały z prądem dookoła globu. A teraz, na dniach, po kilkunastu latach
tułaczki mają dotrzeć wraz z Gulfstromem do wybrzeży Anglii, a wkrótce potem
reszty Europy. W GB jest podobno jakaś organizacja, która płaci 100 dolców za
każdą odnalezioną sztukę.
Ostatnio konsumując u Sióstr szaszłyki wykonane przez panią
Majkę, oglądałem ich kuzynkę, która dotarła tam z Kanady. Dziewoję o aparycji
blondynki o opalonym brzuchu, o szklanym oku i niepokojącym sposobie
wysławiania się, spowodowanym wewnętrzną translacją z angielskiego na polski.
Gdyby tak jeszcze pojawiała się nagle za plecami z odgłosem wyciąganego ostrza
to miałbym pewność, że siostry mają jakieś tajne koligacje z prattchetowskim
Panem Herbatką i wkrótce światem wstrząśnie wiadomość o nagłym zgonie Św.
Mikołaja, tudzież obydwu braci Kaczyńskich.
Przy stole zebrała się spora część mojej przyszłej rodziny,
i jak to zwykle przy takich okazjach bywa zaczęto snuć mrożące krew w żyłach
rodzinne opowieści. Pani Majka opowiadała jak oduczała małą Void obgryzania jej
małych paznokietków. Gdy perswazja i groźby zawiodły umaczała jej rączki w
papryce. Void otarła z pogardą obydwie kończyny, wyszła z godnością z pokoju, a
jakiś czas później rozległ się wrzask...
Ja z kolei odbyłem ostatnio wyprawę do wnętrza naszej
skazanej na zagładę szopy. Gdy już udało mi się wyszarpać drzwiami bruzdę w
zielsku, które porosło betonowy podjazd, moim oczom ukazała się PAJĘCZYNA. Nie
jakiś mizerny kłębek nitki w rogu pomiędzy ścianą a sufitem a stała, zwarta
ściana, sinej, nitkowatej substancji wypełniającej szczelnie pomieszczenie,
pełnej wyschniętych ciał i nieżyczliwie patrzących oczu. Wyglądało to trochę
jak zagubiona świątynia w Indiana Jones.
Z bezprzykładną odwagą zacząłem torować sobie więc drogę
jakimś wyrwanym krzaczorem, niczym Frodo w przytulnej garsonierze Szeloby i po
wielu perypetiach i mrożących osocze konfrontacjach z tubylcami przedarłem się
do kartonów zasiedlonych przez zapomniane książki.
Któraś zima złamała w końcu dach, lał akurat deszcz i setki
kropli dzwoniły i pukały o puszki, paki i kartony. Wszystko pokrywał
przedwieczny szlam i pruchno, które kryły zapewne niejeden dinozaurzy trop czy
skorupkę amonita. Pleśń zwisała płatami, wokół rąk wiły martwe porosty a ja
otwierałem kolejne kartony by przekonać się, jakież to książki były tak zbędne,
by skazać je na wilgoć i gnicie. O naiwności, przecież to było oczywiste,
znając moją matkę. Oprócz książek ze studiów starszych, o botanice, ochronie
roślin i chorobach ziemniaka, spoczywały tam w murszejących stertach dziesiątki
książek kucharskich.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz