To był prosty ruch
Igła jeszcze drży
Film co kopie w brzuch
I dwie małe łzy
Dziennikarzu mój
Chwyć za pióro, chwyć
Taki prosty ruch
Umrzeć żeby żyć
(Lady Pank)
Dzierżąc wielkie, plastikowe butle Piwa Sarmackiego
śmieliśmy się z Marzanem, że wkrótce impreza osiągnie to stadium, gdy wyślemy
Ciapka do pobliskiego sklepu po sałatkę kaszubską ze śledzia, a on wróci na
niej wierzchem.
Dziewczyny w morderczym szale szlachtowały bezbronne ciała
produktów żywnościowych i lały w ich otwarte rany majonez, a my składając hołd
przykurzonym rolom społecznym i wrodzonemu lenistwu siedzieliśmy bandą w
półkolu, ściskając metalowe i szklane zasobniki bulgoczących rozkoszy i śpiewaliśmy
razem z Kaczmarskim:
Stój Katarzyno!
Koronę carów
Sen taki jak ten
Może ci z głowy zdjąć...
Awarii, która dotarła z innej imprezy alienowała się nieco
spoczywając nieopodal na kozetce. Dan uśmiechał się po swojemu znad szkła. Na
zewnątrz roztańczyła się burza szarooka panienka w deszczowej sukience
Po piwie przyszła kolej na wino a na horyzoncie zamajaczyła,
parując chłodem wódka, nomen omen, “Lodowa”, znaczy klasyczna i jak najbardziej
uliczna. Tau skręcana paroksyzmami śmiechu robiła zdjęcia aparatem Lenn, my też
śmieliśmy się gromko z uwiecznionych cyfrowo imprezowych konfiguracji tudzież
twarzowych zdjęć mojego bladego kolana, lub miseczki czosnkowego sosu z
przechylonym z lekka U-bootem krakersa. Pazurkowata zdała dziś ostatni sesyjny
egzamin i wypiła pierwszą w swym życiu setkę wódki. Tuż za oknem uderzył z
łoskotem piorun.
Wracałem telepiąc się z lekka i podążając zmysłowym wężykiem
od krawężnika do krawężnika, czasem z niewielkim wstrząsem go przekraczając i
korygując kurs wśród traw i zarośli pobocza. Spałem idąc, wybudzając się co
parę sekund, jak za najlepszych czasów nocnych powrotów z Kwadratu. Przedtem
jednak odnalazłem w zupełnych ciemnościach zagubiony kolczyk Małej, więc
najważniejsze podzespoły wciąż jeszcze miałem sprawne.
Dziś poruszam się powoli i ostrożnie, żeby nie powiedzieć
dostojnie i majestatycznie. Cholerne klawisze klikają strasznie głośno, za
plecami wyje przewiew, dźwięczy niby dzwon upuszczona w kuchni łyżka. Chodzę
niczym pierwszy człowiek na księżycu, a moje krwinki wciąż rozpaczliwie
poszukują drogi pośród białych atoli etanolu. Od rana brnę ciężko przez syndrom
dnia poprzedniego, gdy robiłem matce śniadanie i wyjąłem z lodówki pasztet to w
sekundę wyglądałem jak on, tylko łatwiej odlepiałem się od noża. Tak, tak, a za
godzinę wychodzę do Empiku, gdzie będzie wieczorek Marzana a potem jadę z ekipą
na Stogi na grilla. Jeśli więc się już nie odezwą oznaczać to będzie, że
poległem śmiercią bohatera w imię powodzenia rodzimego przemysłu alkoholowego i
ku jego wiecznej chwale.
Rzeczywistość jest zawsze pod
kontrolą najbardziej szalonych
jednostek
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz