sobota, 21 stycznia 2006

Tylko dla orłów


Krótkie streszczenie kolejnego odcinka:
1 Opis okoliczności przyrody
2 Relacja z krótkiej drzemki przy -16
3 Krótki opis wspaniałego dnia
4 Relacja z tramwajowej burdy okraszona
szczyptą politycznej niepoprawności
5 Trochę smęcenia

Jest tak zimno, że wszystko pokrył lodowy pył. W dzień jest szary, ale w nocy lśni i iskrzy w świetle ulicznych latarni, jakby szło się po miażdżonych diamentach, albo milionie potrzaskanych gwiazd. Wędruję przez ciemność stąpając po tym szarym szkle, a moje kroki niosą się echem przez mrok.
Z czwartku na piątek nie mogłem znieść domu i usiadłem w parku, we wnęce potrzaskanego bunkra. Było bardzo cicho, pod plecami czułem echa gniewnych fal, niesionych wibracją przez sypki piasek i dziesiątki ton zbrojonego betonu. Patrzyłem na wiatr pośród drzew.
Gdy się zbudziłem nie było mi zimno. Opierałem się policzkiem o chropowatą ścianę i w sumie było mi dobrze. Byłem rozsenniony i nie mogłem się ruszyć.
Czasem, gdy zaśniemy z głową na ręce, to rano nie możemy nią ruszać. Ja miałem tak ze wszystkim. Powoli podniosłem głowę, mając wrażenie jakbym robił to w wodzie. Potem zacząłem wypędzać lód z mięśni. Było prawie jak na Kill Billu: Rusz się! No rusz się!
Następny dzień był wspaniały. Tak wspaniały jak tylko może być dzień, gdy wyraźnie odczujemy jak bardzo ograniczony jest nasz czas.
Łamałem zły humor Pazurkowatej. Zrobiłem nam wielki obiad i pyszną kawę. Dopieściłem i wyściskałem Maleństwo, a potem zabrałem na Narnię. Narnia zaś była taka jak być powinna, choć pierwsze jej tomy są właściwie dla dzieci. To opowieść, z którą ludzie powinni dojrzewać. Z nią i w jej trakcie. Wspaniale zrobiony jest początek filmu, gdy wszystkie mamusie orientują się nagle, że nie zabrały swoich pociech na jakąś tam zwykłą bajeczkę.
Wieczorem w tramwaju była widowiskowa burda. Przy Polibudzie wpadło do środka dwóch braci i zaczęło robić borutę. W piątkowe wieczory tramwaje wonieją piwem i zmęczeniem. Jeśli więc szukali draki to dobrze trafili.
Zastały ostatnio w codzienności, z radością włączyłem się do akcji, tym bardziej, że po raz pierwszy miałem na rękach grube, skórzane rękawice. Póki mnie nie trafili, siedziałem, w końcu brzeźniacy, są jak śp. ZSSR „ My nie agresory”. Poczekałem na jakiś konkretny powód, by być na nich zły. Dostałem w końcu przypadkiem z łokcia. Wstałem więc, odwróciłem pana do siebie i rąbnąłem go od góry w nos. Zwiotczał w oczach. Padł na schodki, wprost pod nogi jakiejś moherowej mechagodzilli, która wyekspediowała go na zewnątrz, zaraz po otwarciu drzwi, precyzyjnym kopem w prostatę, który nie tylko posłał go w dalszą drogę, ale też prawdopodobnie wyeliminował z puli genowej.
Była to zapewne jedna z szacownych, starszych pań z jednego z naszych miejskich Moher Commando grupenfurera Jankowskiego, których istnienie już wiele lat temu przeczuwali Raczek i Kerry King, o Erichu von Danikenie nie wspominając. Mówię tu o tych słabych, schorowanych, skrzypiących siedemdziesiątkach, co to zrywają się o 4 rano i z imieniem ojca dyrektora na ustach i 25-cio kilowym chobokiem farby ruszają na miasto z krucjatą przeciwko reklamom Playboya i 3bit. Te same, zapewne, dzielne kobiety, które z takim poświęceniem wymalowały gwiazdy dawida i swastyki na samochodzie nowego proboszcza Św. Brygidy.
Drugi pan, zaś, dostał się w solidne, wielkie ręce wracających z pracy stoczniowców i opuścił tramwaj bez otwierania drzwi, dodam tylko, że nie tak od razu. Przez resztę drogi było raczej zimno.
Wieczorem nastawiłem pranie. Mam rozciętą wargę i herbata smakowała mi żelazem. Jak to mawiał Tyler Dyrden: „Można wypić pół litra własnej krwi nim zacznie się rzygać”.
W nocy po raz pierwszy w życiu oglądałem „Taksówkarza”. W 5 godzin później z objęć snu wyrwała mnie babka z pomocą domofonu oraz sporej dozy determinacji. Spadł śnieg po łydki i trzeba go było sprzątnąć.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz