sobota, 14 stycznia 2006

A gwiazdy to światła w innych oknach


Dla ciebie jest ud moich ciepło
i aksamit moich kolan, letnia
miękkość sukienki i gorący
dotyk ust. Dla ciebie płowo-
włosy czarodzieju o oczach
czarnych, nieprzebytych jak
śmierć

(Orinoko)

Thank You śpiewa Alanise Morrisete. Jak dla mnie jest najlepszym jak na razie bogiem pokazanym w telewizji. Rozglądam się wokół ze zmęczeniem. Jestem waszym ukochanym zdrajcą. Wiatr chłoszcze szarą płytę oceanu codzienności, wypłaszcza grzbiety fal, by żadna nie wzniosła się zbyt wysoko. Rwie krople i pianę, smakuje solą. Skręcam. Seba patrzy na mnie dziwnie, tynk osypuje mi się spod dłoni, rdza chrzęści pod butem. Coraz więcej spojrzeń. Balansuję, kreślę puszką dębowego nieskoordynowane łuki. Seba wygląda jakby chciał coś powiedzie, w dole krzyczą mewy, wiatr szarpie kataną, idę po barierce.
Przetaczam się na burtę. Psuję obrazek, wykruszam się z misternego szyku. Gdy wracam do domu zrzucam na podłogę pokal pełen miedzianych groszówek i kurzu. Dość mam tego, dość mam wszystkiego. Nie zapalam światła, cały pokój pokrywają monety i szkło. Błyszczą w świetle ulicznej latarni.
Gnacie przed siebie w nieprzerwanym ataku. Wygrywając kolejne bitwy. Ale wasze zwycięstwa jakoś mnie nie podniecają, choć i ja mam udział w łupach.
Tniecie równo fale, wpatrzeni w ten jeden możliwy horyzont. A ja widzę inne i dociśnięty tym całym światem, wmawiam sobie, że to jakaś choroba.
Zataczam się, więc jak pijany. Balansuję na tej barierce, słucham komentarzy. A moje opinie zaczynają już pękać od gromadzącej się we mnie wściekłości. Wyrywam się, więc z szyku, przewalam na burtę i krzeszę iskry o szklane krawędzie fal. Pogięte płyty poszycia wyją potępieńczo, trąc o mielizny kontekstów. Na powierzchni wody tego nie widać, ale wszyscy mkniemy wytyczonym korytem.
Czas na finał moi kochani. Lufy zataczają niebosiężne półkola. Poszarpane sztandary wyrywają się na wietrze, turbiny wyją na najwyższych obrotach, a śruby mielą wszystko na miazgę. Zamknięci w życiu marzymy czasem by puścić się w tę ostatnią, wspaniałą szarże, pełną beznadziejnego gniewu i niepotrzebnego bohaterstwa, o której przez tysiąc lat jeszcze opowiadać będzie świat. Czasem każdy z nas ma ochotę puścić się z szablą na czołgi.
Strzelam bez ostrzeżenia.
Podobno powróciła Bajka. Nie widziałem jeszcze. Nie wiem, co z nią było. Nie wiem jak dużo z niej zostało. Ważne, że jest. Jakież to cudownie egoistyczne. Troszczyć się o kogoś, tylko dlatego, że własny świat bez tej osoby stałby się mniejszy i biedniejszy. Straszliwie fabularne z nas potwory.
Tymczasem nadchodzi kolejny pastelowy wieczór. Czuję przypływ świateł znad centrum. Stroszy mi duszę. Dłoń miasta głaszcze mnie pod włos. Myśli między synapsami tańczą w obłędnym, elektrycznym tańcu. Śmierdzę środkami czystości. Znów piszę zbyt długą, do tego mętną notkę. Jeśli jej nie rozumiecie, nie przejmujcie się. To nie wy, to ja. Gdzieś w tle stocznia unosi ku niebu ramiona dźwigów, przerdzewiałe od pamięci. Zaczyna się kawałek Tiamat, który zawsze kojarzy mi się ze starym Kwadratem i przeszłością. Wokół wszechobecną falą podciśnienia spada z nieba cała ta milcząca doskonałość wszechświata. Patrzę w górę. W oknach światła, znaczy są w domu.
Nie czuję się mały. Czuję się akurat.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz