Był sobie raz chłopak i dziewczyna. Bóg stworzył ich oboje.
Trudno powiedzieć jak do tego doszło, ale na jakimś rutynowym badaniu wyszło,
że ona ma HIV. Oparli się wtedy o siebie czołami i współprzepłyneli przez ten
ocean żałości. Pewnego dnia przy piwie on powiedział, że to nie do zniesienia,
że ta historia się tak nie skończy, a nawet nie zacznie, że albo oboje albo
żadne. Jak postanowił tak zrobił, trudno dziś powiedzieć jak i kiedy, ale krążą
opowieści, że gdy się skaleczyła nabrał na palec jej krwi i włożył sobie do
ust.
Bardzo, barrrdzo romantyczne, niepojęte i niewymownie
głupie, bo ona nosicielką może być do późnej starości, a on przez cztery lata i
osiem miesięcy grał z Kostuchą w warcaby.
I chuj, stopklatka. Dziewczyna pozostawiona z pochyloną
głową na dworcu, gdy pociąg jedzie do Honolulu. Błoto na butach i deszcz na
szybie. Jutro, kurwa, idę na pogrzeb.
09.03.2009
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz