piątek, 4 stycznia 2008

Szeleszcze złowieszcze


-Postawiłam  to  wasze  paskudztwo
  na stole...
-To  nie  paskudztwo,  tylko... jak  to
  się nazywało w Diunie? – Przyprawa

(Moi Starsi)

28 grudnia roku pańskiego 2007, po strategicznie nieprzespanej nocy, pełen nieuzasadnionego optymizmu, znalazłem się pod filią urzędu miejskiego we Wrzeszczu w celu wyrobienia sobie nowego dowodu osobistego. Pojawiłem się we Wrzeszczu, ponieważ jak wieść gminna niesie w urzędzie głównym odbywała się krwawa hekatomba z użyciem narzędzi ręcznych i elektrycznych, broni białej a czasem także siecznej, w przypadku nieskrępowanego użycia zębów i pazurów.
Pod urzędem pojawiłem się o 3 nad ranem, specjalnie nie pchałem się wcześniej, bo „nie chciałem być pierwszy przy drzwiach”. Kolejka, którą tam odkryłem stała tam już od 9 wieczora poprzedniego, a nim me oszronione oczy ujrzały światło dzienne stało za mną kolejne 700 osób, okrążając zgrabną spiralą budynek. Po pięciu godzinach odmrażania nabiału, krwawej walce z elementem emerytalnym, wypiciu czyjegoś piwa i zawarciu kilku znajomości byłem 183. Było tylko 200 numerków, ochroniarze byli życzliwi i przekupni, konicy brali 5 dych od numerka a o godzinie 8:15 po rozejściu się „mojej kolejki” od razu ustawiła się następna, która miała stać tam kolejną dobę. Z tego, co widziałem jakiś typ przyszedł z krzesełkiem turystycznym i butlą gazową.
Czekałem prawie do 18, ale nie nudziłem się. Bezsenność i czekanie wprowadza w rodzaj stuporu i wyostrza zmysły, tak więc gdy nie przekonywałem przygodnych, lotnych hord emerytek o ich nieprzemijającym czarze i urodzie, albo nie toczyłem dysput społeczno politycznych, siedziałem z zamkniętymi oczami wsłuchując się w rozmowy dookoła.
Poznałem hodowczynię drapieżnych chomików, potęgującą wrodzoną krwiożerczość tych stworzeń surową wołowiną i wdowę, wirtuozkę włóczki, ubraną w nią od stóp do głów. Wsłuchiwałem się w skargi starego aparatczyka, który z kart swego trzydziesto siedmioletniego dowodu odczytywał historię swojego życia. Okazuje się, że już za Gierka można było jeździć za granicę „na dowód”. Poznałem mrożące krew w żyłach perypetie młodych matek i słuchając pary właścicieli warzywniaków odkryłem mroczne sekrety kiszonej kapusty (nigdy już nie tknę tego świństwa).
Załatwiając formalności byłem półprzytomny i w sumie niewiele pamiętam, oprócz tego, że przerywał mi długopis i mój podpis w dowodzie będzie nieco...hm, zastanawiający.
Po wszystkim poszedłem do Lenn, której mąż wysyłał mi akurat smsy z Mławy, którą mijał właśnie w mknącym przez ciemność pociągu. Spiłem się tam nieludzko jednym kieliszkiem wina.
A skoro już o piciu, to sylwester też był u Lenn. Nie mieliśmy za bardzo gdzie się podziać więc wyposażeni we flaszki i sałatki zwaliśmy się jej na głowę. Było fajnie, z żarciem, piciem i rozróbą, za którą ktoś usiłował mnie przepraszać, zupełnie niepotrzebnie, bo jako osobnik brzeźnieński po ostateczny fosfor kości, jestem przyzwyczajony do spotkań towarzyskich, na których: „...ktoś dostał w nos, to popłakał się ktoś, coś działo się...”. Poza tym byłem trochę zajęty nawigacją, ponieważ do oczywistego wpływu substancji chemicznych wypełniających szczelnie moje subtelnie i urodziwe ciało, dodać należy fakt, że w ogólnym ferworze walki Lenn skasowała mi okulary. Ma kobieta refleks, trafiła je trzy razy nim ich kawałki wirując zaryły w ziemię. Zatrzymałem ją wtedy, co nie było łatwe ze względu na pędzące ją akurat wysoko oktanowe ADHD i nie pozwoliłem stepować po okolicy nim znajomi nie pozbierali szczątków. Po za tym nasza mała, subtelna istota rozkwasiła nos Awari i z lekka naruszyła jej gałkę oczną, a na koniec, gorąco przepraszając ugryzła mnie w policzek. Nie wiem jak inni, ale ja bawiłem się świetnie i na drugi dzień, gdy to wszystko powracało, wynurzając się z czerwonej mgły, chichotałem z lekka histerycznie.

Pyta blondynka blondynkę:
-Jak spędziłaś Sylwestra?
-Sam zszedł...

(Radio)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz