Z serii, kto
zrozumie kobiety:
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy
Rodziłaś. Bo to był dzień.
(Lennonka)
W starej walizce, która spoczywa w niezgłębionych odmętach
mojego łóżka, trzymam 8 tysięcy żołnierzyków miniaturek, 78 czołgów i dział
samobieżnych, 40 dział i 19 samochodów, okręt desantowy, 8 łodzi i 25 pontonów.
Na szafie zaś pośród obłoków kurzu kryją się obłe cielska bombowców i
myśliwców. Do tego dorzucić jeszcze trzeba modele 3 kanonierek, 12
niszczycieli, krążowniki Aurora i Bluchter, pancerniki Graf von Spee, HMS Repulse
i lotniskowiec USS Nimitz.
W domu mam dużo miejsca. W czasach nim nastała i przeminęła
era psów, w naszym domu, parkiet był wodą a dywany lądami. Wielkie, pomalowane
na szaro styropiany robiły za fortece, do dzisiaj mam cały karton klocków z
których budowałem bunkry i mosty.
W swoim czasie, czekałem na wyjście rodziców i rozkładałem
to wszystko po pokojach. Prowadziłem ataki i przełamania, organizowałem
bohaterskie obrony i zmiatałem z powierzchni ziemi miasta. Czasem ułańska
fantazja ponosiła mnie za daleko, tak jak wtedy gdy podpaliłem folię i
zbombardowałem niemieckie pozycje pod Kurskiem katiuszami. Do dzisiaj ta część
dywanu ukryta jest pod stołem.
Pamiętam minę matki, gdy wróciła kiedyś wcześniej i ujrzała
rozciągniętą na 50
metrach kwadratowych miniaturową bitwę. Okręty na
odległej redzie, rozciągnięte linie zasiek i barykad przeciwpancernych, ruiny
miasta i wspieraną przez czołgi linię ataku rosyjskiej piechoty. To już nie
wyglądało na zabawę. To było coś monstrualnego, o setce zmiennych i tysiącu elementów.
Dziś mam Europę Universalis i Cywilizacje, ale czasem sięgam
do starej walizki by wyciągnąć garść zamarłych w chwili walki i umierania
postaci. Gładząc pokryte najprawdziwszą sadzą burty Tygrysów i Pattonów
przypominam sobie jak pokazywałem kumplom na podwórku jak zrobić mobilny czołg
z cegły garści piachu i patyka. Przypominam sobie osiedlowe i międzydzielnicowe
wojny. Kusze na gwoździe, smugi krwi zmywane z klatki gdy przynosiłem z
podwórek chwalebne rany. 9 złamań, 34 blizny, krople potu rzeźbiące smugi w
pyle pokrywającym twarz, dzika radość zwycięstw i gorycz porażek. Strach i
chwała.
Z perspektywy czasu wiem, że właśnie dla takich chwil żyłem.
Zwycięstwo, porażka, walka, to wywołuje we mnie dzikość, pozwala poczuć się
mężczyzną, zrywa wszelkie granice i pozwala sięgnąć absolutu. Całe życie
szukałem dla siebie wojen w których mógłbym wziąć udział.
Przez lata różnie mnie nazywano: Pelin, Paszczak. Herr Plik,
Shadow Jack, ale jedna ksywa przewijała się wśród innych, stale powracała,
trwała. Nieważne jak śmiesznie czy anachronicznie brzmi to w dzisiejszych,
discopolowych czasach: teraz i na zawsze, nazywam się Pułkownik Kiszczak
...warto być Ikarem, by choć
na chwilę
doświadczyć pra-
wdziwej wolności. Cena jest
wysoka, ostateczna,
ale pa-
miętać cię będą
przez
tysiąclecia...
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz