wtorek, 15 stycznia 2008

Boże! Dlaczego stworzyłeś mnie ateistą?!


Poczekaj, prawdziwe, ociekające
hormonami  uczucie  przepchnie
ci  kiedyś  pocałunek  z fizyki w
metafizykę.

Marzan stoi na rozdrożu. Zastanawiam się czy nie skorzystać z chwili i nie natchnąć go ideą stworzenia mini grupy rekonstrukcji historycznej, ja, on, może Fidel, mundury kawaleryjskie hallerczyków, rogatywki, szable. Ja naturalnie miałbym mundur pułkownika. Musiałbym zagrać na jego oksywskich ciągotach i rodzinnych echach. Robilibyśmy potem za panów oficerów krocząc ulicą Długą w czasie rozlicznych polskich świąt, wyłudzając alkohol i rwąc panny na nasz niewątpliwy urok i przystojne aparycje.
Miałbym wtedy zapewne do czynienia z najprawdziwszą szarżą kawaleryjską dokonaną przez mą najdroższą Lady Pazurek na sprężystym grzbiecie szybkonogiej Awari, w celu ratowania wątpliwej czci panien i wybicia mi podobnych pomysłów z głowy tytanową patelnią kaliber 20, na specjalnym teleskopowym trzonku.
Ale pomysł mi się podoba. Przekrzywiona rogatywka, płaszcz narzucony na ramiona, dotyk rękojeści szabli, dresiarze szlachtowani w ciemnych zaułkach, ech jooo...
Ostatnio, gdy spijaliśmy uratowane z narażeniem życia i nietykalności cielesnej sylwestrowe resztki, Marzan opowiadał jak w przedwojniu, trzecia szycha II RP, generał Orlicz Dreszer zapakował się ze swą kochanicą do samolotu i nakazał pilotowi popisać się wirtuozerią lotu i zapierającymi dech w piersi akrobacjami. Pilot rzeczywiście się postarał, bo ostatecznie wyrżnął samolotem w dno Bałtyku i osobiście sądzę, że cokolwiek generał na ten temat pomyślał, dech zaparło mu na pewno.
Anyway, w czasie wielkiego, uroczystego pogrzebu, na który zjechał się pierwszy garnitur Najjaśniejszej oraz „państw zaprzyjaźnionych”. Na piętrze wojskowego bloku siedział w oknie pradziadek Marzana z jego dziadkiem i mówił: O, a widzisz tego grubasa ubranego na biało? To Goering...
A tak poza tym byliśmy wczoraj na „Jestem legendą”. Za stary jestem by naprawdę mocno przeżyć los głównego bohatera i jego psa, natomiast jestem pod niegasnącym czarem „świata bez ludzi”. To ciche, zarastające trawą miejsce w promieniach zachodzącego słońca to coś, co przez całe życie obijało mi się w snach i marzeniach. Na dodatek mogłem doświadczyć niebywałej przyjemności, jaką jest oczywiście trzymanie w czasie horroru za rączkę swojej dziewczyny. Niestety, jak w każdym raju i tu pojawił się wąż, w postaci pięciu odrośniętych pazurów wbijających mi się w rękę przy każdej gwałtowniejszej scenie.
Dan po seansie milczał z tym swoim półuśmiechem kogoś, kto wie, że wszystkich pozostałych zaraz spotka niespodzianka, najprawdopodobniej poprzedzona falą ciśnieniową i ziejąca ogniem.
Awarii się nie podobało. Ale jej w ogóle podobają się inne filmy w rodzaju „Wyznań gejszy”, których twórcy potrafią spieprzyć nawet coś takiego jak: zachód słońca w Japonii.
Avatar natomiast, ze swojej pozycji adepta biol – chemu skrytykowała praktyczne aspekty działania śmiercionośnego wirusa. Można się spokojnie liczyć z jej opinią, bo w przyszłości sama planuje stworzenie czegoś podobnego, na moje zlecenie, co będzie straszne, niepowstrzymane i będzie zabijać wszystko, co mówi po rosyjsku.

Mogli  tylko dojść  do  wniosku, że
gdy przyszedł kres ludzie umierali
w sposób schludny

(Ostatni brzeg)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz