Poczekaj, prawdziwe, ociekające
hormonami
uczucie przepchnie
ci kiedyś pocałunek
z fizyki w
metafizykę.
Marzan stoi na rozdrożu. Zastanawiam się czy nie skorzystać
z chwili i nie natchnąć go ideą stworzenia mini grupy rekonstrukcji
historycznej, ja, on, może Fidel, mundury kawaleryjskie hallerczyków,
rogatywki, szable. Ja naturalnie miałbym mundur pułkownika. Musiałbym zagrać na
jego oksywskich ciągotach i rodzinnych echach. Robilibyśmy potem za panów
oficerów krocząc ulicą Długą w czasie rozlicznych polskich świąt, wyłudzając
alkohol i rwąc panny na nasz niewątpliwy urok i przystojne aparycje.
Miałbym wtedy zapewne do czynienia z najprawdziwszą szarżą
kawaleryjską dokonaną przez mą najdroższą Lady Pazurek na sprężystym grzbiecie
szybkonogiej Awari, w celu ratowania wątpliwej czci panien i wybicia mi
podobnych pomysłów z głowy tytanową patelnią kaliber 20, na specjalnym
teleskopowym trzonku.
Ale pomysł mi się podoba. Przekrzywiona rogatywka, płaszcz
narzucony na ramiona, dotyk rękojeści szabli, dresiarze szlachtowani w ciemnych
zaułkach, ech jooo...
Ostatnio, gdy spijaliśmy uratowane z narażeniem życia i
nietykalności cielesnej sylwestrowe resztki, Marzan opowiadał jak w
przedwojniu, trzecia szycha II RP, generał Orlicz Dreszer zapakował się ze swą
kochanicą do samolotu i nakazał pilotowi popisać się wirtuozerią lotu i
zapierającymi dech w piersi akrobacjami. Pilot rzeczywiście się postarał, bo
ostatecznie wyrżnął samolotem w dno Bałtyku i osobiście sądzę, że cokolwiek generał
na ten temat pomyślał, dech zaparło mu na pewno.
Anyway, w czasie wielkiego, uroczystego pogrzebu, na który
zjechał się pierwszy garnitur Najjaśniejszej oraz „państw zaprzyjaźnionych”. Na
piętrze wojskowego bloku siedział w oknie pradziadek Marzana z jego dziadkiem i
mówił: O, a widzisz tego grubasa ubranego na biało? To Goering...
A tak poza tym byliśmy wczoraj na „Jestem legendą”. Za stary
jestem by naprawdę mocno przeżyć los głównego bohatera i jego psa, natomiast
jestem pod niegasnącym czarem „świata bez ludzi”. To ciche, zarastające trawą
miejsce w promieniach zachodzącego słońca to coś, co przez całe życie obijało
mi się w snach i marzeniach. Na dodatek mogłem doświadczyć niebywałej
przyjemności, jaką jest oczywiście trzymanie w czasie horroru za rączkę swojej
dziewczyny. Niestety, jak w każdym raju i tu pojawił się wąż, w postaci pięciu
odrośniętych pazurów wbijających mi się w rękę przy każdej gwałtowniejszej
scenie.
Dan po seansie milczał z tym swoim półuśmiechem kogoś, kto
wie, że wszystkich pozostałych zaraz spotka niespodzianka, najprawdopodobniej
poprzedzona falą ciśnieniową i ziejąca ogniem.
Awarii się nie podobało. Ale jej w ogóle podobają się inne
filmy w rodzaju „Wyznań gejszy”, których twórcy potrafią spieprzyć nawet coś
takiego jak: zachód słońca w Japonii.
Avatar natomiast, ze swojej pozycji adepta biol – chemu
skrytykowała praktyczne aspekty działania śmiercionośnego wirusa. Można się
spokojnie liczyć z jej opinią, bo w przyszłości sama planuje stworzenie czegoś
podobnego, na moje zlecenie, co będzie straszne, niepowstrzymane i będzie
zabijać wszystko, co mówi po rosyjsku.
Mogli tylko
dojść do
wniosku, że
gdy przyszedł kres ludzie umierali
w sposób schludny
(Ostatni brzeg)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz