sobota, 28 kwietnia 2007

Nie żyją ci, którzy nie umarli choć trochę


Była noc. Szli przez błotniste pola i mroczne, pachnące igliwiem lasy. Wokół panowała ta cisza śpiącego świata, coś, co otwiera na powietrze duszę i sprawia, że w uszach słyszy się bicie nieistniejących dzwonów. A może one rzeczywiście biją? Gdzieś o rzeczywistość obok, ktoś kołysze spiżowymi konchami, uderzają metalowe serca i tylko echo dochodzi do wędrowców przez bariery światów.
Od jakiegoś już czasu podążali w cieniu drzew, szukając ścieżek snopami latarek. W ciemnościach nocy las wydaje się wielki, wielki i nieskończony, i pełen niewidocznych obecności.
Nagle las urwał się jak nożem uciął i stanęli na jego ciągnącej się po horyzont granicy. Pod butami zazgrzytał im asfalt, ogromna równina wylana asfaltem, w środku lasu, w środku niczego. Szli po tym asfalcie zadziwieni pod kopułą gwiazd. Co to było? Skąd to się wzięło? Po ostrym wysiłku i poszukiwaniu drogi wśród drzew nagle taki zalew niezwykłości.
Po jakimś czasie domyślili się, że to lotnisko wojskowe, ukryte pośród lasów i teoretycznie ogrodzone, najwyraźniej jednak szlak pomiędzy światami omijał wszelkie płoty i teraz mimo niezwykłości całej sytuacji zrozumieli, że są w naprawdę niesamowitym i obszernym więzieniu. Gdy w końcu przecisnęli się pod szlabanem i ruszyli znowu w las, z opuszczonej zdawałoby się budki strażniczej wychynął jakiś kształt i ruszył ich tropem. Utrzymywali stałe tempo i po jakimś czasie kształt pozostał w tyle, najwyraźniej niezaniepokojony na tyle by rozpocząć polowanie.
Wiele przygód spotkało ich tej nocy, spotkanie z kolegą Mariana, który wyszedł zionąc etanolem z miejscowej rozhuczanej remizy, tylko po to by ujrzeć pojawiający się z mroku dwa cienie, które, nim uzyskał jakąkolwiek pewność znów zniknęły w ciemnościach, policyjny radiowóz, który przerwał naszym zwidom konsumpcję kanapek z salami w przytulnej wiacie PKSu. Półtoragodzinny sen w jednej pałatce pod niebem bez dna, gdy październikowe zimno przenikało z wilgotnej ziemi prosto w kości. Wreszcie odpoczynek tuż nad ranem na opuszczonej, kolejowej stacyjce z pruskiego muru, obok zarośniętych torów ciągnących się znikąd do nikąd. I w końcu ten moment, gdy wymęczeni i wygłodniali weszli do jedynego otwartego nocą baru w Lęborku, gdzie uderzyło w nich ciepło i zapach jedzenia. Potem zaś ranek i kolejne kilometry do przejścia.
Gdy snułem tę opowieść w herbaciarni Avatar spytała mnie, po co ludzie coś takiego robią. Po co się tak męczą, czemu przekraczają granice bólu i zmęczenia, skoro tak naprawdę nie muszą.
Odpowiedziałem, że dla intensywności. Cały ten ból i zmęczenie jest po to by dotrzeć do własnych granic wytrzymałości, odkryć gdzie są i przesunąć je. Wszystko to po to by w tym momencie hiperaktywnego odczuwania poczuć intensywność otaczającego nas świata
Codzienność wypłaszcza wszystko, kradnie kolory i kontrasty, dopiero, gdy człowiek otrze się o granicę, gdy wyjrzy za nią, jest w stanie dostrzec w jak wspaniałym miejscu pozwolono mu istnieć.
Gdy Marzan i Phantom wędrowali te 107 kilo, trenując przed dwudziestym Harpaganem, Ja, Lenn i reszta gratkowej ekipy siedzieliśmy wysoko ponad światem na szczycie bastionu Żubr i patrzyliśmy ponad wzgórzami na południe. Spomiędzy chmur padały na ziemię snopy światła. Śmieliśmy się, że Marzan znów poprosił o wsparcie Matkę Boską, a ta swoim zwyczajem odpowiedziała i teraz oświetla im drogę.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz