wtorek, 17 kwietnia 2007

Wiertalot in żołądek


Droga Blanche. Piszę do
Ciebie z wnętrza gigantycznej
ośmiornicy potwora, papier
listowy cudem ocalał...

(Brodzki)

W wigilię urodzin Wielkiego Wodza w krzepnącym jeszcze z lekka domu Marzanów, panował mrok. Świece rozświetlały ciemności, odbijając się siecią refleksów w szkle i giętym metalu puszek, w tym świetle twarze dziewczyn stawały się gładkie i elfie. Marzan z Fidelem rozmawiali o punku, Pazurkowata oddychała tuż przy mojej skórze żeby nie czuć dymu z cienkich, babskich papierosów. Ciemność rozsadzał „Pamięci Bema...”.
Na tej podłodze pośród sałatek, chipsów, zdjęć, albumów i książek o Korei, pośród plecaków, talerzy i udrapowanych w przestrzeni ciał, w tej muzyce rodzącej się chyba w samych trzewiach Ziemi wykluwało się coś niezwykłego
Jutro w ostatniej światowej ostoi stalinizmu miliony wzniosą krzyk i zaczną machać kolorowymi wstążkami, my w tym czasie nabijamy się z wiszących obok siebie obrazów Kimów, z których każdy ma plakietkę z tym drugim w klapie i ze zdjęć Jaruzelskiego w Korei, gdy na stadionie tysiące ludzi utworzyło jego „żywy obraz” o z lekka azjatyckich rysach.
Gdy wracałem w pół drogi do pierwszej pod szpalerem drzew, Wielkiej Północnej, szło przede mną trzech nieco pochylonych do przodu typów w szalikach, którzy wydawali z siebie mniej więcej takie odgłosy: Wrgaaahhhh, grrroooaaarrr, grrrraaghhhh, lechiaaarrrrggghhh... i co jakiś czas skupiali się w jeden napięty organizm, by wywalić kolejny betonowy śmietnik, pojawiający się na ich drodze. Trochę mnie spowolnili, bo akurat byłem w kompletnym, kiszczakowym battle dress’ie, znaczy kompletnie na czarno z gestapowskimi skrzydłami powiewającymi na plecach, i musiałem trzymać od nich stały dystans.
A potem nastały szalone dni i działo się strasznie dużo. Mroczny tester CD-Kuriera objawił nam, co znaczy nazwa PIS – piwo i sex. Choć ja osobiście zawsze bardziej przychylałem się do opinii, że powinno się to pisać jako piSS. Stworzyłem z Awarii moje pierwsze w życiu CV, teraz muszę się strzec, bo jakby dostało się w szpony Urzędu Skarbowego to po raz ostatni byłbym widziany na Okęciu przy wsiadaniu do samolotu do Rumuni. Złożyłem papiery i odbyłem rozmowę kwalifikacyjną. Teraz czekam na straszliwe efekty.
Wczoraj z kolei, z Marzanem i Fidelem, pojawiliśmy się w ostatniej Miejskiej synagodze, robiącej w większej części za szkołę muzyczną, na wykładzie Abramowicza o Żydach z Langfur. Wokół krążyły znane twarze, tu wynurzył się Huelle, tam wyjrzał Pawlak. Abramowicz w mycce z długą brodą opowiadał o powstawaniu i zagładzie światów. O mało nie zrobiłem niesamowitego zdjęcia. Wnętrze synagogi, nad kartami siedzi stary Żyd a nad nim na ekranie rzutnika multimedialnego czerni się ogromna swastyka. Robiło wrażenie. Powiało smutkiem, przy opowieści o starym żydowskim cmentarzu, bo tam dzieło zniszczenia było efektem działania polskich rąk i do dziś w całym mieście za schody i podmurówki pomników robią osiemnastowieczne macewy.
W drodze powrotnej spotkałem Ciapka z jego nową Miss. Zaprosili mnie na ognisko, ja im zaproponowałem sprzedaż karnistra wermahttu. A może wy chcecie kupić? Naprawdę fajne nieprzydatna do niczego konkretnego rzecz.
Dresiarscy sąsiedzi Pazurkowatej zaczynają bruździć jej rodzinie. Zaczynam się zastanawiać, czy nie wjechać im na chatę z brzeźnieńskim einzac komando i nie wywieść kolesi w bagażniku na Szadółki. Przygłupy są na tyle pozbawieni instynktu samozachowawczego, że brużdżą na własnym podwórku.

Reakcyjny czytnik poprawności,
aktywny sędzia chaotycznego tła,
odnowiciel ugoru, tropiciel ende-
nicznej myśli ukrytej w pajęczej
sieci zasad.

(Goździk)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz