Deszcz mazutu uderza w Brzeźno.
Bębni o skośne dachy pokrywające smutki i nadzieje, gra na parapetach.
Benzynowy smrodek przenika pierwsze, nieśmiałe pączki na gałęziach drzew, ciecz
srebrzy się płynąc między kamieniami bruku. Przestrzeń między nimi a szarawą
płytą nieba wypełnia stężony opar pełen skroplonego paliwa. Mój świat tkwi
nabrzmiały oczekiwaniem. Waham się jeszcze chwilę, wychodzę za próg. Potem
wkładam w kącik ust papierosa, wyciągam zapalniczkę. Ruch kciuka, kamień
krzesze iskrę. Coś się zaczyna dziać.
Dzieje się wszystko. Wiosna rusza
powoli, jak zastana maszyna. Metal pokonuje opór stwardniałego smaru.
Przestrzeń wokół zmienia kolor.
Stoję z Maleństwem u wylotu ulicy
Tuwima. Omawiamy szatański projekt prezentu dla jej siostry.
Pocałunki są ciepłe, wiatr od
morza jest zimny. Obok przemykają rozświetlone tramwaje pełne zmęczenia.
Nakładka na wzrok. Autostrada w piekle pełna mknących, sportowych karawanów.
Nad ulicą znaki "Przyspiesz" i "Brak limitu prędkości", w
tle roziskrzony gmach opery. Wszak wszyscy najlepsi artyści są w piekle.
Wracam do rzeczywistości, trzeci
dzień wyniszczam poświąteczne nóżki i sałatkę warzywną. Krew wypełniają mi
opowieści.
Herbaciarnia stygnie po remoncie.
Układa się pod palcami. Kafelki jeszcze nie odpadły. Herbaciarz ma pecha. On
wchodzi, my wychodzimy, to jedna z tych sytuacji w których naprawdę trudno
wytłumaczyć, że to zbieg okoliczności a nie celowe działanie.
W sobotę do herbaciarni wpadła
jakaś parka: Dzień dobry, czy to jest herbaciarnia, którą opisuje Kiszczak?
"Tak". "To chcielibyśmy zobaczyć krzesło..."
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz