Brunatne pola były częściowo
zalane. Pokrywały
je łańcuszki lodowatych szarych
kałuż. Ich układ
na polach miał znaczenie. Kałuże
zostały wypisane
przez deszcz. Były magią deszczu,
tak jak stado
czarnych ptaków było zaklęciem
rzuconym przez
niebo, a ruch szarobrązowych traw
zaklęciem
wiatru. Wszystko miało ukryte
znaczenie.
(Jonathan Strange i pan Norrell)
Schodziłem ze starego mostu
granicznego. Łączy dwa stare potwory: Brzeźno i Letniewo. Potężna stalowa konstrukcja
oparta na masywnych filarach z czerwonej cegły, w których umieszczono wielkie
łukowate wejścia o stalowych bramach i niewielkie okienka obramowane
piaskowcem. To wszystko w cieniu przysadzistej, betonowej wieży ciśnień,
wyrastającej z półkolistego cienia dawnej lokomotywowni. Kiedyś spoczywały tu,
niczym wyrzucone na brzeg jakiegoś niezwykłego morza, rdzewiejące cielska
parowozów, ale olimpiada w Chinach oczyściła Europę z niepotrzebnego metalu i
zabrała ze sobą stare maszyny, niczym fala przypływu. Teraz pustaki powoli
wypierają stąd cegłę. Nowe czasy pączkują wielkimi pakami zmielonej makulatury
z pobliskiego skupu, wiatr niesie przez torowiska białe paski papieru.
Nieważne skąd świeci słońce w
okolicy zawsze zalegają długie cienie. Całość wygląda jak forteca broniąca w
milczeniu skrzyżowania trzech dzielnic.
Wkraczając na „Podszewkę Miasta”
w drodze do centrum zawsze przechodzę dołem. Jednak gdy wracam, wspinam się po
przeżartych rdzą metalowych schodach, odwracam się i patrzę na ciągnące się
łukiem Miasto. Bywa że stoję tam dłużej wpatrując się w zmierzch i patrząc jak
zapalają się światła.
W niedzielę schodziłem z mostu
pośród wielkich, ciepłych kropel deszczu podświetlonych pod ostrym kątem przez
zachodzące słońce. Spotkanie ze znajomymi zdołowało mnie i obrało z energii.
Bywają w moim życiu takie chwile gdy tęsknię za bezpieczeństwem. Bywa że marzę
o stabilizacji, pracy i pewności, ale nie za taką cenę. Gdy widzę co stałość
robi z ludźmi, patrząc jak niegdyś żywe jak ogień osobowości zasypiają w sobie
przykryte łupieżem dni codziennych, ogarnia mnie groza, która karze mi biec.
Biec przez deszcz i zimno. Uciekać w ogień i płonąć. Ciskać się bez sensu po
zakamarkach życia, pozostać wyrzutkiem.
Czasem tylko patrzę w
rozświetlone pośród zimowego wieczoru okna i tęsknię.
Gdy wreszcie zszedłem z mostu
ujrzałem tęcze rozciągniętą łukiem nad Brzeźnem. Była piękna. A ja pomyślałem:
Czy ten świat nie jest dla nas, czy nie dla nas powstał? Ile innych gatunków na
tej planecie potrafiłoby tę tęczę choćby zauważyć? Ileż potrafiłoby się nią
zachwycić? Ile potrafiłoby się nad nią zamyślić.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz