wtorek, 4 kwietnia 2006

Tęcza nad Brzeźnem


Brunatne pola były częściowo zalane. Pokrywały
je łańcuszki lodowatych szarych kałuż. Ich układ
na polach miał znaczenie. Kałuże zostały wypisane
przez deszcz. Były magią deszczu, tak jak stado
czarnych ptaków było zaklęciem rzuconym przez
niebo, a ruch szarobrązowych traw zaklęciem
wiatru. Wszystko miało ukryte znaczenie.
(Jonathan Strange i pan Norrell)

Schodziłem ze starego mostu granicznego. Łączy dwa stare potwory: Brzeźno i Letniewo. Potężna stalowa konstrukcja oparta na masywnych filarach z czerwonej cegły, w których umieszczono wielkie łukowate wejścia o stalowych bramach i niewielkie okienka obramowane piaskowcem. To wszystko w cieniu przysadzistej, betonowej wieży ciśnień, wyrastającej z półkolistego cienia dawnej lokomotywowni. Kiedyś spoczywały tu, niczym wyrzucone na brzeg jakiegoś niezwykłego morza, rdzewiejące cielska parowozów, ale olimpiada w Chinach oczyściła Europę z niepotrzebnego metalu i zabrała ze sobą stare maszyny, niczym fala przypływu. Teraz pustaki powoli wypierają stąd cegłę. Nowe czasy pączkują wielkimi pakami zmielonej makulatury z pobliskiego skupu, wiatr niesie przez torowiska białe paski papieru.
Nieważne skąd świeci słońce w okolicy zawsze zalegają długie cienie. Całość wygląda jak forteca broniąca w milczeniu skrzyżowania trzech dzielnic.
Wkraczając na „Podszewkę Miasta” w drodze do centrum zawsze przechodzę dołem. Jednak gdy wracam, wspinam się po przeżartych rdzą metalowych schodach, odwracam się i patrzę na ciągnące się łukiem Miasto. Bywa że stoję tam dłużej wpatrując się w zmierzch i patrząc jak zapalają się światła.
W niedzielę schodziłem z mostu pośród wielkich, ciepłych kropel deszczu podświetlonych pod ostrym kątem przez zachodzące słońce. Spotkanie ze znajomymi zdołowało mnie i obrało z energii. Bywają w moim życiu takie chwile gdy tęsknię za bezpieczeństwem. Bywa że marzę o stabilizacji, pracy i pewności, ale nie za taką cenę. Gdy widzę co stałość robi z ludźmi, patrząc jak niegdyś żywe jak ogień osobowości zasypiają w sobie przykryte łupieżem dni codziennych, ogarnia mnie groza, która karze mi biec. Biec przez deszcz i zimno. Uciekać w ogień i płonąć. Ciskać się bez sensu po zakamarkach życia, pozostać wyrzutkiem.
Czasem tylko patrzę w rozświetlone pośród zimowego wieczoru okna i tęsknię.
Gdy wreszcie zszedłem z mostu ujrzałem tęcze rozciągniętą łukiem nad Brzeźnem. Była piękna. A ja pomyślałem: Czy ten świat nie jest dla nas, czy nie dla nas powstał? Ile innych gatunków na tej planecie potrafiłoby tę tęczę choćby zauważyć? Ileż potrafiłoby się nią zachwycić? Ile potrafiłoby się nad nią zamyślić.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz