Obłęd to konieczność. Tak uważał
Dick i czasem jestem skłonny się z nim zgodzić. On podejrzewał Lema, że jest
szefem słowiańskiej siatki szpiegowskiej i kontaktował się z nimi za pomocą
swoich opowiadań. Ja kopię komputer gdy resetuje mi się niespodziewanie w samym
gorącym epicentrum wojny z Azowem i ściskam w objęciach wyrywającego się,
dwudziestokilowego łabędzia, który usiłuje wydłubać mi oko.
Wiatr jest bardzo zimny. Czuję go
pomiędzy żebrami. Nie nienawidzę ludzi, nienawidzę zjawisk. Nienawidzę nazistów
próbujących zniszczyć Balcerowicza. Próbujących pogrzebać wszystko, co przez 16
lat z takim trudem zbudowaliśmy. Nienawidzę nazywania „Polakami” i
„chrześcijanami” skurwysynów, którzy za moskiewskie pieniądze rzygają swoim
strachem i ciemnotą w eter nad Toruniem. Nienawidzę zapalenia płuc, które
dopadło małego Baj. Nienawidzę szpitali, kanarów i biedy.
Kleję glany srebrną izolacyjną.
Zima ustępuje niechętnie na zewnątrz i wewnątrz. Nie potrafię naprawdę
nienawidzić. Potrafię nienawidzić przez chwilę. Widać marny ze mnie Polak i
katolik. Maleństwo wróciło z pielgrzymki i opowiada o armatach Częstochowy.
Całuję ją w parku pod koronami drzew. Ona mówi, że tęskni. Ja tęsknię. Tęsknimy
oboje.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz