wtorek, 14 marca 2006

Going Under


Obłęd to konieczność. Tak uważał Dick i czasem jestem skłonny się z nim zgodzić. On podejrzewał Lema, że jest szefem słowiańskiej siatki szpiegowskiej i kontaktował się z nimi za pomocą swoich opowiadań. Ja kopię komputer gdy resetuje mi się niespodziewanie w samym gorącym epicentrum wojny z Azowem i ściskam w objęciach wyrywającego się, dwudziestokilowego łabędzia, który usiłuje wydłubać mi oko.
Wiatr jest bardzo zimny. Czuję go pomiędzy żebrami. Nie nienawidzę ludzi, nienawidzę zjawisk. Nienawidzę nazistów próbujących zniszczyć Balcerowicza. Próbujących pogrzebać wszystko, co przez 16 lat z takim trudem zbudowaliśmy. Nienawidzę nazywania „Polakami” i „chrześcijanami” skurwysynów, którzy za moskiewskie pieniądze rzygają swoim strachem i ciemnotą w eter nad Toruniem. Nienawidzę zapalenia płuc, które dopadło małego Baj. Nienawidzę szpitali, kanarów i biedy.
Kleję glany srebrną izolacyjną. Zima ustępuje niechętnie na zewnątrz i wewnątrz. Nie potrafię naprawdę nienawidzić. Potrafię nienawidzić przez chwilę. Widać marny ze mnie Polak i katolik. Maleństwo wróciło z pielgrzymki i opowiada o armatach Częstochowy. Całuję ją w parku pod koronami drzew. Ona mówi, że tęskni. Ja tęsknię. Tęsknimy oboje.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz