czwartek, 30 marca 2006

Warto walczyć o pokój, gdy się mieszka w kuchni


W pierwszej scenie serialu "Lex" kilka malutkich statków gna przez przestrzeń na spotkanie ogromnego, gwiezdnego krążownika, w kształcie pajęczyny. Za nimi błyszczy niczym błękitne oko, skazana na zagładę planeta. To jedyni obrońcy skazani na unicestwienie, tak jak ich świat. Mkną w kierunku cienia śpiewając.
Nieważne, jaka jest reszta serialu, ta scena pozostanie w moim sercu na zawsze. Gdy nadchodzi czas umierania, umierać stojąc. Napluć w oko cyklonu i śmiejąc się wykrzyczeć "tylko na tyle cię stać?!!". Patrzeć i rozumieć, być świadomym każdej chwili. Być maszyną i mrowiskiem. Nigdy mrówką czy pojedynczym, kręcącym się zębatym kółkiem. Można sobie wmawiać, że życie jest po to by je przepracować i płacić ZUS. Można żyć iluzjami do końca, wmawiając sobie, że wszystko przyjdzie kiedyś. Ale to nieprawda, nic nie jest kiedyś, wszystko, co jest, jest teraz, a specjalizacja to kalectwo.
Tymczasem zabrałem się za łatanie płaszcza. Poszyłem, co bardziej ewidentne blizny i wyrwy moim szerokim, chaotycznym ściegiem. Od razu widać, że szył drapieżnik. Całość kompozycji wprowadziła mnie w taki bezczelnie zadowolony z siebie, mruczący, mansonowski nastrój.
Wczoraj rano obudził mnie telefon od jakiegoś Ruska. Pytał o mojego starszego, co samo w sobie jest odrobinę niepokojące, łamaną ruszczyzną uświadomiłem mu, że Mirosław pojechał k robotu. Potem o Ruskim już nikt nie słyszał.
U Void, Siostry zaserwowały herbatkę jabłko i melon. Była straszna. Możecie to spokojnie potraktować jako oficjalne ostrzeżenie.
Wczoraj zaś ze Sławkiem przecięliśmy Miasto przez jego poszarpaną podszewkę, bo Sł. chciał popatrzeć na morze. Do plaży dotarliśmy po zmierzchu. Zachodzący księżyc rozświetlał niebo i spokojną wodę srebrną łuną spoza wzgórz, Staliśmy na granicy fal mówiąc o tym, że jesteśmy meteorami w życiach innych ludzi i że to jest naprawdę odpowiednia chwila na piwo. Noc rozłożyła wokół nas swe mroczne skrzydła, gwiazdy skrzyły się w górze. On mówił o Letnim Trójkącie, ja, że wolę zimowego Oriona. Powietrze zapachniało wiosną. W tym momencie spośród drzew parku walnął nas smugowy, policyjny szperacz, przyszpilając do piasku jak dwie muchy w bursztynie.
Odprowadziłem go na przystanek tramwajowy. Przeszliśmy obok radiowozów i mrygającej karetki. Sł. stwierdził, żebym już szedł i że sam zaczeka. Ja na to, zapytałem go, czy naprawdę chce zostać w nocy sam na przystanku w centrum Brzeźna. Gadaliśmy aż do przyjazdu trzynastki.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz