niedziela, 9 marca 2008

Notatki


Za drzwiami kręcą się starsi, którzy spędzili ostatnie 25 godzin powracając z subkontynentu indyjskiego. Wyciągają z walizek łupy i poutykane wśród ciuchów opowieści. Podobno obok białego Tadź Machalu miał być drugi matowo czarny. Nie zdążono, dzieło pozostanie na zawsze niedopełnione a świat piękny w swym nieskończonym biegu ku doskonałości.
Ostatecznie może to i lepiej, doskonałość to przecież ostateczna granica. Za nią nie ma nic, nic co można by jeszcze osiągnąć, nic za czym można by tęsknić. Doskonała jest śmierć.
Ale od początku. Tydzień zaczął się przyziemnie, znaczy się je leżałem na ziemi, ewentualnie pełzałem sobie pojękując, tudzież charcząc. Od 11 lat nie miałem poważnego zatrucia żołądkowego, gdy więc się pojawiło to powetowało sobie za wszystkie czasy. Nie wiem, co to było, mało ostatnio jadłem, więc może pełen obiad i ciastka wszamane z okazji wizyty Pazurkowatej, okazały się zbyt wielkim obciążeniem, a może miało to związek z tymi „wczorajszymi” muszelkami z mięsem kurczaczym, które Lenn dała mi w słoiku po kremie? Któż to wie. Noc w każdym razie spędziłem upojnie na sedesie, dzierżąc bohatersko w drżących rękach przepełnioną miskę.
Sobotę przeleżałem jak trup, w niedzielę zaś zwlokłem się z barłogu i zabrałem za mycie podłóg, dywanów, mebli i zmywanie fantazyjnych wzorków ze ścian. Potem poszedłem na umówione spotkanie do muzeum.
Bujało mnie jeszcze dość widowiskowo. Rubensy i Memlingi migotały lekko w oczach, a ja spędzałem czas w upiornej ciszy koncentracji, żeby żadnego z nich  nie zarzygać. Mimo to wyjście było udane, choć potem w herbaciarni zabrakło mi odwagi by coś zamówić.
Dotarłem od kolesi powracający z Irlandii na zew Tuska, replikę karabinu M-40 naturalnej wielkości. Wtorek spędziłem na grabieniu liści i strzykawek w otoczenia domu, szybkim montażu 4 okien i wizycie u sióstr, gdzie obejrzeliśmy jakiś przeraźliwy, chiński film historyczny, w którym wszyscy mieli nieruchome twarze. Gdy wróciłem nie było prądu i przekroczyłem północ w pełgającym świetle 15 świec.
W środę dotarliśmy wreszcie punktualnie do herbaciarni. Ostatnio tak zapatrzyliśmy się ze Szponiastą w migoczącą, starą kopię Skrzypka na dachu, że spóźniliśmy się półtorej godziny. Awari zszokowała wszystkich przychodząc w krótkiej spódniczce, przyznać należy, że kończyny dolne ma jeszcze całkiem niezłe.
Dzwonił Marzan, uczestniczył w jakiejś dyskusji o poezji z Odiją w Radiu Plus. To nowy cykl audycji, w których udział bierze publiczność. M mówi, że wchodzi sobie na salę patrzy a tam wpatrzeni w niego magnetycznym wzrokiem siedzą na widowni jego studenci... Mignął mi też gdzieś ostatnio w telewizji.
Podobno Seba dowiedział się o naszym sprzeniewierstwie i widziano go ostatnio jak krążył z saperką po wydmach.
Byliśmy z Pazurkowatą na „Mgle”. Amerykańskie filmy zawsze opierają się na indywidualizmie i przedsiębiorczości jednostki, w tym filmie właśnie te cechy prowadzą bohatera do upadku. Zdaje się, że miało nas to zaszokować, nie udało się. Za to można było się pośmiać z wrodzonego debilizmu amerykanów, którzy nie potrzebują wroga by mordować się i palić się żywcem.
Przed kinem wpadliśmy na Kubika i Podwiązkę, co zdecydowanie uratowało dzień. Po 9 latach chodzenia zaczynają powoli myśleć o małżeństwie. Kątem oka spojrzałem na moją Lady, ale nie wyglądała na zachwyconą tą ideą, poza tym zdaje się że podobne rozwiązania nie leżą w jej naturze dzikiego drapieżnika.
Koniec tygodnia przyniósł mi rodziców, oglądanie filmów i zdjęć oraz normalne jedzenie. I tyle, czas zacząć nowy.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz