-Nie bój się. Póki jestem przy
tobie nic ci nie
grozi. No to
cześć.
-Cześć....eeee, hm...
(My)
Poszliśmy sobie do kina na „Projekt Monster”. Spodziewaliśmy
się lekkiej rozrywki w rodzaju „Godzilli”, gdzie rozwścieczona poczwara biega
po Manhattanie, dzielni marines mogą postrzelać a błyskotliwi naukowcy
zaskakują nas jakimś niekonwencjonalnym przebłyskiem geniuszu.
To był błąd.
To nieprawdopodobne jak punkt siedzenia zmienia punkt
widzenia.
Nie wiesz nic, nic nie staje się jasne, czas rodzi jedynie
kolejne pytania. Nie ma początku ani końca. Całość jest amatorskim filmem,
który zaczęto kręcić na pewnej imprezie. Film pochodzi z wojskowego archiwum i
jest zatytułowany z typowo wojskowym poczuciem humoru: Projekt Monster. Zaczyna
się słowami: Materiał uzyskany z kamery odnalezionej na terenie nazywanym
kiedyś Central Parkiem... Może to równie dobrze sugerować, że ktoś tę kamerę
odnalazł po setkach lat niekończącej się wojny. Tak naprawdę nie wiadomo, kto
wygrał.
Przez koszmarne obrazy przebija się czasami film uprzednio
nagrany na tej kasecie. W połączeniu daje to upiorny efekt.
Forma paradokumentu sprawia, że wszystko nabiera logiki
koszmarnego snu, łącznie z tym ostatecznym momentem, gdy budzisz się
krzycząc... Tutaj nie możesz się obudzić, widzisz co się dzieje do samego
końca.
Z kina wyszedłem
trochę wzruszony i strasznie przerażony. Nawet policjant, który mnie
oczywiście dorwał na przełażeniu na czerwonym, puścił mnie po spojrzeniu w moją
bezkrwistą twarz i grozę migoczącą na dnie oczu.
Nie powinienem chodzić na takie filmy do kina. Za mocno
utożsamiam się z postaciami. Lawina bodźców wypełnia mi umysł jak w „Strange
days”. Żyję w bohaterze, odczuwam to co on i gdy ginie gasnę też na chwilę.
Umieranie nie jest przyjemne.
Pierwsza noc wypełniona gęstą mieszaniną strachu i smutku
była ciężka, miałem wrażenie jakby ten film wszystko wokół zmienił, jakby świat
stał się mniej stabilny. Wczoraj też zaśnięcie zabrało mi jakieś dwie
godziny...
Można oczywiście zabić to wszystko śmiechem, nawet jeśli
brzmi on z lekka histerycznie.
No bo przecież takie rzeczy, mogą wydarzyć się tylko w
Ameryce, bo amerykanie tak fajnie biegają, krzycząc cienkimi głosami „Oh my
God!” i mają mnóstwo broni. Gdyby monstrum spróbowało szturmować Moskwę, nikt
by się specjalnie nie przejął bo wszyscy uznaliby, że to delirium. A bestia nie
przeszłaby nawet dwóch kwartałów, bo miejscowi pocięliby ją na filety i zajęli
się hurtową sprzedażą pamiątkowych figurek z kości, nie przejmując się faktem,
że z takiej ilości kości dałoby się złożyć trzy kolejne bestie.
U nas też wyglądałoby to inaczej: Kajak przewrócony na
redzie Portu Gdańskiego. Z wody wypełzła osiemdziesięciometrowa bestia, która
zdołała dojść do połowy plaży, zanim zatłuczono ją butelkami...
-Czemu butelkami?- Zapytała w tym miejscu zdezorientowana
Avatar.
-Użyliby tego co było pod ręką. No dobra: Bestia została
zatłuczona butelkami i jedną czerstwą bagietką...
A tak poza tym, osobiście także postanowiłem stawić czoła
potworom i zabrałem się za sprzątanie swojego pokoju. Mój pokój jako stwór
złożony i złośliwie inteligentny staje się w takich sytuacjach ekstremalnie
niebezpieczny. W ciągu dwóch dni pokaleczyłem się bardziej niż przez ostatnie
trzy lata. Jak to bywa w podobnych sytuacjach wypływają na światło dzienne
różne niepożądane ślady zatęchłej przeszłości, w stylu starych zdjęć,
sprawdzianów, czy świadectw. Przysiadłem nad jednym ze sprawdzianów z
polskiego, a tam komentarz mojej nauczycielki” Czołem Szadole, nos do góry, bo
„... po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce”. Czymże są te wszystkie
jedynki wobec wieczności wszechświata...
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz