wtorek, 6 czerwca 2006

To jest miejsce, a to jest czas


Te chwile są piękne gdy trwają.
Gdy się kończą, są złe.

(Ultraviolet)

W kieszeni katany noszę łezkę żywicy z zatopionym w środku skorpionem. Znalazłem go jakiegoś posztormowego ranka, pośród głazów i wpółrozpuszczonych płyt jumbo sterczących z piasków na końcu świata. Pośród kamieni mignął mi kolor. „Jaki wyjebisty bursztyn”, pomyślałem sobie a tu ta tania pamiątka z jakiegoś odległego kraju, może wyrzucona ze statku, a może przybyła z rzeką z dalekiego południa.
Wczoraj zaś nad Brzeźnem znowu zawisła granica chmur, ciężkie, sine i pełne treści podniebne krążowniki ustawione naprzeciwko przestworu niesamowicie błękitnego nieba. Niestety słońce wybrało sobie tę zachmurzoną połowę.
Dopiero wieczorem granica cofnęła się i przyczaiła gdzieś za morenowymi wzgórzami. Pośród rozświetlonego błękitu rozsnuły się delikatną pajęczyną obłoki, ułożone przez mocny, żeglarski wiatr na kształt wielkiej dłoni, czy może ogromnej eksplozji magicznego pyłu. Pośród tych perłowych smug pieczętując zaklęcie wędrowała srebrna połówka księżyca.
Patrzyłem z wysokości zaspińskiego, kwadratowego mostu, na falujące trawy rozbujane wiatrem i na to niebo. I skojarzyłem to z niedawno czytaną książką. Był w niej ogromny orbital zawieszony w czarnej pustce przestrzeni. Wielka pętla na której grawitację udawała siła odśrodkowa, nazywał zdaje się Vavach. Przy jego brzegach były dwa pasy lądu szerokości 2000 km każdy, zaś pozostałą przestrzeń wypełniał ocean.
Wspaniały błękitny pierścień po którego niekończących się wodach płynęły statki wielkości miast, a każde okrążenie zabierało im 40 lat.

Nocą dławiłam łzy w sierści
mruczącego drapieżcy. Dra-
pnął mnie w oko, posypały
się mokre rzęsy. Spadła za-
słona i zobaczyłam mur nie
do przebycia. Nigdy cię nie
posiądę, chociaż ty zrobiłeś
to już dawno. żal ci mnie, czy
cieszy cię mój skowyt?
Waleczny morderco!

(C-Loop)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz