Te chwile są piękne gdy trwają.
Gdy się kończą, są złe.
(Ultraviolet)
W kieszeni katany noszę łezkę
żywicy z zatopionym w środku skorpionem. Znalazłem go jakiegoś posztormowego
ranka, pośród głazów i wpółrozpuszczonych płyt jumbo sterczących z piasków na
końcu świata. Pośród kamieni mignął mi kolor. „Jaki wyjebisty bursztyn”,
pomyślałem sobie a tu ta tania pamiątka z jakiegoś odległego kraju, może
wyrzucona ze statku, a może przybyła z rzeką z dalekiego południa.
Wczoraj zaś nad Brzeźnem znowu
zawisła granica chmur, ciężkie, sine i pełne treści podniebne krążowniki
ustawione naprzeciwko przestworu niesamowicie błękitnego nieba. Niestety słońce
wybrało sobie tę zachmurzoną połowę.
Dopiero wieczorem granica cofnęła
się i przyczaiła gdzieś za morenowymi wzgórzami. Pośród rozświetlonego błękitu
rozsnuły się delikatną pajęczyną obłoki, ułożone przez mocny, żeglarski wiatr
na kształt wielkiej dłoni, czy może ogromnej eksplozji magicznego pyłu. Pośród
tych perłowych smug pieczętując zaklęcie wędrowała srebrna połówka księżyca.
Patrzyłem z wysokości
zaspińskiego, kwadratowego mostu, na falujące trawy rozbujane wiatrem i na to
niebo. I skojarzyłem to z niedawno czytaną książką. Był w niej ogromny orbital
zawieszony w czarnej pustce przestrzeni. Wielka pętla na której grawitację
udawała siła odśrodkowa, nazywał zdaje się Vavach. Przy jego brzegach były dwa
pasy lądu szerokości 2000 km
każdy, zaś pozostałą przestrzeń wypełniał ocean.
Wspaniały błękitny pierścień po
którego niekończących się wodach płynęły statki wielkości miast, a każde
okrążenie zabierało im 40 lat.
Nocą dławiłam łzy w sierści
mruczącego drapieżcy. Dra-
pnął mnie w oko, posypały
się mokre rzęsy. Spadła za-
słona i zobaczyłam mur nie
do przebycia. Nigdy cię nie
posiądę, chociaż ty zrobiłeś
to już dawno. żal ci mnie, czy
cieszy cię mój skowyt?
Waleczny morderco!
(C-Loop)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz