DJ w Medyku był najwyraźniej
przygłuchy, pozbawiony jakichkolwiek zdolności wokalnych i obdarzony gustem
pełzającym gdzieś wśród „skaczących murzynów” ( to te teledyski pełne wielkich
cyców i wibrujących tyłków z celulitisem, które mają odwrócić uwagę od
śpiewającego) a dołami polskiego hip-hopolo, które jest podróbą hip - hopu
niemieckiego, który jest podróbą hip-hopu amerykańskiego. Aparatura była stara
i trzeszcząca, wchodząca w te, poddźwiękowe rejony na granicy bólu. Co chwilę
musiałem obracać głowę pod kolejną falą postrzępionych oktaw i ustawiać się w
poprzek dźwięku. Jedna żałość.
Na szczęście obok była
Pazurkowata, a chaotyczny, gęsty od dymu tanich papierosów klimat, tych
potrójnych, młodzieżowych urodzin, spływał jak brudny balsam na mą steraną
codziennością duszę. Najprawdziwszy, pędzony na arszenikach absynt
rzeczywistości.
Byłem tam chyba najstarszy.
Zadowolony z siebie, zwalisty dinozaur na skraju parkietu, tulący do siebie
uśmiechniętą laskę, z kurwikami w oczach (czymkolwiek są...). Nawet barmani
byli ode mnie młodsi, a pozbawieni karków ochroniarze ledwo mnie doganiali.
Przedtem lądowałem u Małej, by
poczekać półgodzinną „chwilkę” aż moja piękność wyszlifuje te wszystkie kanty i
wygładzi powierzchnie. Jej matka z wielkim zainteresowaniem zaczęła badać mój
gestapowski płaszcz. Wodziła palcami po pęknięciach i grubych szwach, własnej
produkcji. Na wszelkie nie zadane pytania odpowiedziałem, że to cholerstwo ma
już przecież 70 lat.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz