sobota, 10 czerwca 2006

Ciche kroki pośród kocimiętki


DJ w Medyku był najwyraźniej przygłuchy, pozbawiony jakichkolwiek zdolności wokalnych i obdarzony gustem pełzającym gdzieś wśród „skaczących murzynów” ( to te teledyski pełne wielkich cyców i wibrujących tyłków z celulitisem, które mają odwrócić uwagę od śpiewającego) a dołami polskiego hip-hopolo, które jest podróbą hip - hopu niemieckiego, który jest podróbą hip-hopu amerykańskiego. Aparatura była stara i trzeszcząca, wchodząca w te, poddźwiękowe rejony na granicy bólu. Co chwilę musiałem obracać głowę pod kolejną falą postrzępionych oktaw i ustawiać się w poprzek dźwięku. Jedna żałość.
Na szczęście obok była Pazurkowata, a chaotyczny, gęsty od dymu tanich papierosów klimat, tych potrójnych, młodzieżowych urodzin, spływał jak brudny balsam na mą steraną codziennością duszę. Najprawdziwszy, pędzony na arszenikach absynt rzeczywistości.
Byłem tam chyba najstarszy. Zadowolony z siebie, zwalisty dinozaur na skraju parkietu, tulący do siebie uśmiechniętą laskę, z kurwikami w oczach (czymkolwiek są...). Nawet barmani byli ode mnie młodsi, a pozbawieni karków ochroniarze ledwo mnie doganiali.
Przedtem lądowałem u Małej, by poczekać półgodzinną „chwilkę” aż moja piękność wyszlifuje te wszystkie kanty i wygładzi powierzchnie. Jej matka z wielkim zainteresowaniem zaczęła badać mój gestapowski płaszcz. Wodziła palcami po pęknięciach i grubych szwach, własnej produkcji. Na wszelkie nie zadane pytania odpowiedziałem, że to cholerstwo ma już przecież 70 lat.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz