czwartek, 29 czerwca 2006

The papagay of darkness


Muminki się cieszą
że Misia powieszą,
Muuummmmiinnnkkkii
(Moje Kochanie Jedyne)

Gnając ocienioną równymi szpalerami drzew, dawną szosą Danzig - Brosen, udającą obecnie chodnik wzdłuż Alei Hallera wpadłem na Elizabethę z wózkiem. Za czasów mojej pierwszej, Goszkiej miłości Ela została zaklasyfikowana jako jedna z moich lolit, w sumie to chyba nawet jako pierwsza z nich. Jedną z moich kurewek, z którymi puszczałem się ponoć wiecznie i nieustannie... Jak być może już się domyślacie Goszka była osobą odrobinkę zazdrosną.
Teraz z mrocznej lolity pozostał blady cień, niemal przezroczysty i przewiany na wskroś anoreksją. W wózku zaś spoczywał śpiąc dzieć. Z niedopowiedzeń i kontekstów insynuuję, że miałem do czynienia z samotną matką.
Czas zmienia ludzi. Eroduje ich, albo przeciwnie, osadza na nich nowe warstwy. Rozsadza mrozem kolejnych zim i wygładza wichrem krawędzie. Czasem zastanawiam się czy postrzegam czas tak samo jak inni. Istnieję zawieszony jakby z boku świata, z nienaruszonym rdzeniem, zmienia się tylko moja powierzchowność, jakość interakcji z rzeczywistością. Na samą moją kwintesencję czas nie ma wpływu.
Gdy widzę jak czas łamie ludzi albo przekonstruowuje ich zastanawiam się czy ta moja wewnętrzna staza to nie jest jakaś choroba.
No ale powróćmy już do Miasta. Zmiany wokół nabrały tempa, jest ich tyle, że przestaję nadążać z dokumentowaniem ich. Przedwczoraj robiłem rajd po Mieście: Bruk wracający po 50 latach na Piwną, nowa wieża Św. Trójcy, w końcu wielkie wyburzenie wzdłuż całej linii Motławy. Stoi tam jeden z ocalałych spichlerzy. Oplatają go teraz siecią szyn, żeby nie popękał od wykopów dookoła. Brama była otwarta, wlazłem więc do środka i łażąc pośród robotników udawałem, że powinienem tu być. A szczerze mówiąc warto było, wnętrze wyglądało na oryginalne, znaczy, kamienne są tylko ściany a piętra, schody, wsporniki wykonane są z kilkusetletniego drewna. To dlatego w 45 Wyspa Spichrzów spłonęła tak doszczętnie. Burza ogniowa przechodziła z dachu na dach zmieniając każdy budynek w gorejące palenisko. Było tam tyle zboża, że tliło się ono w ruinach jeszcze w 2 lata po wojnie.
Łaziłem po piętrach i zaskoczony oglądałem stare maszyny wciąż jeszcze przyprószone mąką.
Górą przechodzą burze, mieliśmy tu jedną taką, co zmieniła dzień w noc. Deszcz padał poziomo, a gromy brzmiały jak jeden nieustający łoskot. Odłączywszy wszystkie kable stałem w okrąglaku i patrzyłem jak pioruny ze wszystkich stron walą w nadajniki telefonii komórkowej na pobliskim wieżowcu. Pioruny porozpieprzały elektronikę w całej okolicy. Na parę dni siadła sieć, długo jeszcze włączały się uszkodzone alarmy i wyły razem z psami.
Oglądając zaś mangi u Sióstr podczas gorącej dyskusji doszliśmy do wniosku, że papugę ciemności można zniszczyć jedynie kotem światłości.
Jak więc widzicie wszystko jest w porządku a poziom zdrowego szaleństwa utrzymuje się wciąż na właściwym poziomie.
Ulicami porusza wiatr, ja mam czerwony nos, ( Tau twierdzi, że wygląda jak ból), maleństwo mruczy do mnie "moja ty czerwononosa bestio", a dom mi pachnie gotowanym kompotem truskawkowym.

Benedykt XVI wychodzi na trybunę na
Błoniach. Szuka kartki z przemówie-
niem. Szuka, szuka, obmacuje kiesze-
nie, w końcu wyciąga z ulgą jakąś
pożółkły pomięty świstek. Prostuje ją,
uśmiecha się i zaczyna czytać:
Szołniesze z Westerplatte,
poddajcie sze...

(Sławek)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz