wtorek, 20 czerwca 2006

Strumień okresowy


Krzysiek - Mój ty kotleciku, kurczaczku...
Meave - Oj Krzysztof, ty to chyba głodny już jesteś.

Ostatecznie pojechaliśmy w Góry Stołowe. Zdaje sobie sprawę jak nudne dla osób postronnych są opisy czyiś wyjazdów, jak to mawia Krzysiek: Śmieją się ci, co byli, streszczę się więc maksymalnie.
Najpierw uskuteczniliśmy ruletkę schroniskową, znaczy się, pojechaliśmy w te góry, w których znalazły się wolne miejsca.
Podróż mieliśmy urozmaiconą. Przy oknie siedziało dwóch hydraulików, stereotypowych wręcz z wyglądu i zachowania. Niespiesznie sączyli podejrzanie bladą kolę. Po drugiej stronie, wciśnięte w ściankę drzwi siedziały dwie wielkie damy. Obie strony nie patrząc na siebie wprost, generowały pod swoim kątem przytyki i szpile, my zaś siedzieliśmy w środku tej klasowej wymiany ognia.
Panie wysiadały w Tczewie, niedomknąwszy do końca drzwi, ściskając kurczowo klamkę, wystrzeliły na pożegnanie: chamami, pijaczynami i ochlapusami. Nie byliśmy pewni czy i nas się to tyczy, bo z rzeczonymi hydraulikami spoufaliliśmy się w rozmowie a Krzych na dzień dobry, zdejmując plecak, chlasnął jedną z dam paskami w paszczę.
Po wyjściu dam na krześle zostało wieczko od jogurtu. Młodszy chwycił je i pognał w pościg, Grubszy wychylił się za nim i krzyczał: W drugą stronę poszły, w drugą!
Dużo później młodszy chrapiąc, jakby mu krtań podrzynali tarką do sera, zaczął wtulać mi się w Małą. Zamieniliśmy się miejscami i zacząłem powoli i dyskretnie spychać typa w kierunku okna. W końcu zbudził się wygięty w pałąk, i gdy ujrzał nad sobą mnie, a nie kształtny biust Pazurkowatej, natychmiast otrzeźwiał.
We Wrocławiu przez moment popatrzeliśmy na półokrągłe tramwaje. Wzruszyłem się, takie były u nas kiedyś trzynastki.
Pociąg do Kłodzka ustawili niedorzecznie na tym samym torze, co pociąg, którym przyjechaliśmy, tylko z tyłu. Moment zajęło nam objęcie umysłem tego novum.
Kłodzko było piękne i słoneczne. Twierdza ogromna, niesamowita i poprzecinana tunelami minerskimi, niektóre miały po pół metra wysokości.
Potem Szczytna z pstrągami potokowymi kłębiącymi się wokół rzucanych do wody jednogroszówek, obcinające wzrokiem panie w sklepie i ponad dwukilometrowy marsz pod górę do schroniska w Batorowie.
Schronisko było zajebiste i z własnym niepowtarzalnym klimatem. Wielka ława w kuchni, kurki gazowe, które trzeba było trzymać w czasie gotowania, ściany i sufity obwieszone zadziwiającymi przedmiotami, pełna skrzynka na puszki od piwa przy drzwiach, nieupierdliwi właściciele. W pokoju zaanektowaliśmy z Małą pięterko, na które trzeba było wspinać się po drabinie, prysznice były w katakumbach, rozbrzmiewających głuchym echem Krzyśka walącego głową w przeróżne rury. Fajnie czasem nie być zbyt wysokim.
Poza tym schronisko było na skrzyżowaniu wszystkich szlaków.
Dzikie drogi, rozrzucone głazy, stare kalwarie na stokach gór, kamienie poryte napisami, skalne zęby wychodzące nagle ze stoku wprost w powietrze, świat w dole. Zamki zmienione w szpitale dla psychicznie chorych, kaplica czaszek, której ściany patrzą na człowieka tysiącami pustych oczodołów i opowieści o amerykańskim pociągu rakietowym pędzącym tysiąckilometrowym tunelem pod Stanami Zjednoczonymi.
Gdy Krzyśki spali, a ja czekałem przed kościołem na Małą przy czternastowiecznym pręgierzu, dosiadł się do mnie jakiś wędrujący pijak, powracający rankiem do domu. Pisałem akurat w notesie, objął mnie i poprosił abym i o nim coś napisał. Przedstawił się jako Najpotężniejszy Kurwachuj Potężny, wyznał, że Górale to potęga i jeszcze parę innych intymnych oświadczeń, po czym zionąc kartoflanką poczłapał dalej schodami.
Zwiedziliśmy wszystko, co się dało, byliśmy w większości ludzkich osiedli w okolicy. Spijaliśmy mineralne wody i urządziliśmy w Dusznikach dzień pizzy, po którym poruszaliśmy się znacznie wolniej i dostojniej.
Zrobiliśmy coś ze 600 zdjęć, obserwowaliśmy rdzawe strumienie i przeciskaliśmy przez szczeliny Szczelińca pośród zalegającego głębie wiecznego śniegu. Schodząc z góry napotkaliśmy grupę rozwrzeszczanych bachorów rozpoczynającą właśnie wspinaczkę pod mordercze schody. "Za chwilę będziecie znacznie cichsi" stwierdziłem. Ich przewodniczka miała niezłą bekę.
Sfajczyliśmy się na słońcu. Ja opaliłem sobie łeb, tak, że zaczęła mi z niego schodzić skóra. Duże białe płaty z mnóstwem maleńkich dziurek.
Rozrzucone skałki tworzyły wokół niezwykły świat rzeźb i zmurszałych mitycznych fortec. Łaziliśmy po nich a powietrze wypełniał niesamowity ryk miliarda zajętych owadów. W półcieniach zmierzchu wielkie głazy wyglądały jak stada omszałych bizonów.
Za to rano śpiewały ptaki, ale nie tak jak u nas to tu, to tam. Całe powietrze wibrowało od ich głosów jakbyśmy wylądowali w jakiejś dżungli.
Ostatniej nocy pożegnała nas burza.
Tym razem mieliśmy więcej czasu na Wrocław. Obeszliśmy starówkę i zjedliśmy obwarzanki. Upał wypełniający miasto był obezwładniający.
Dom przywitał nas wilgocią i kanonadą piorunów walących w wody zatoki. Rodzina dała odczuć, że fajniej by było, gdybym jednak nie wrócił. Tej nocy i jeszcze następnego dnia, ale to już zupełnie inna historia...

Ona jest prawdziwym cudem natury. Wypije
jedną szklankę - wysika trzy.

(Krzysiek)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz