Krzysiek - Mój ty kotleciku,
kurczaczku...
Meave - Oj Krzysztof, ty to chyba
głodny już jesteś.
Ostatecznie pojechaliśmy w Góry
Stołowe. Zdaje sobie sprawę jak nudne dla osób postronnych są opisy czyiś
wyjazdów, jak to mawia Krzysiek: Śmieją się ci, co byli, streszczę się więc
maksymalnie.
Najpierw uskuteczniliśmy ruletkę
schroniskową, znaczy się, pojechaliśmy w te góry, w których znalazły się wolne
miejsca.
Podróż mieliśmy urozmaiconą. Przy
oknie siedziało dwóch hydraulików, stereotypowych wręcz z wyglądu i zachowania.
Niespiesznie sączyli podejrzanie bladą kolę. Po drugiej stronie, wciśnięte w
ściankę drzwi siedziały dwie wielkie damy. Obie strony nie patrząc na siebie
wprost, generowały pod swoim kątem przytyki i szpile, my zaś siedzieliśmy w
środku tej klasowej wymiany ognia.
Panie wysiadały w Tczewie,
niedomknąwszy do końca drzwi, ściskając kurczowo klamkę, wystrzeliły na pożegnanie:
chamami, pijaczynami i ochlapusami. Nie byliśmy pewni czy i nas się to tyczy,
bo z rzeczonymi hydraulikami spoufaliliśmy się w rozmowie a Krzych na dzień
dobry, zdejmując plecak, chlasnął jedną z dam paskami w paszczę.
Po wyjściu dam na krześle zostało
wieczko od jogurtu. Młodszy chwycił je i pognał w pościg, Grubszy wychylił się
za nim i krzyczał: W drugą stronę poszły, w drugą!
Dużo później młodszy chrapiąc,
jakby mu krtań podrzynali tarką do sera, zaczął wtulać mi się w Małą.
Zamieniliśmy się miejscami i zacząłem powoli i dyskretnie spychać typa w
kierunku okna. W końcu zbudził się wygięty w pałąk, i gdy ujrzał nad sobą mnie,
a nie kształtny biust Pazurkowatej, natychmiast otrzeźwiał.
We Wrocławiu przez moment
popatrzeliśmy na półokrągłe tramwaje. Wzruszyłem się, takie były u nas kiedyś
trzynastki.
Pociąg do Kłodzka ustawili
niedorzecznie na tym samym torze, co pociąg, którym przyjechaliśmy, tylko z
tyłu. Moment zajęło nam objęcie umysłem tego novum.
Kłodzko było piękne i słoneczne.
Twierdza ogromna, niesamowita i poprzecinana tunelami minerskimi, niektóre
miały po pół metra wysokości.
Potem Szczytna z pstrągami
potokowymi kłębiącymi się wokół rzucanych do wody jednogroszówek, obcinające
wzrokiem panie w sklepie i ponad dwukilometrowy marsz pod górę do schroniska w
Batorowie.
Schronisko było zajebiste i z
własnym niepowtarzalnym klimatem. Wielka ława w kuchni, kurki gazowe, które
trzeba było trzymać w czasie gotowania, ściany i sufity obwieszone
zadziwiającymi przedmiotami, pełna skrzynka na puszki od piwa przy drzwiach,
nieupierdliwi właściciele. W pokoju zaanektowaliśmy z Małą pięterko, na które
trzeba było wspinać się po drabinie, prysznice były w katakumbach,
rozbrzmiewających głuchym echem Krzyśka walącego głową w przeróżne rury. Fajnie
czasem nie być zbyt wysokim.
Poza tym schronisko było na
skrzyżowaniu wszystkich szlaków.
Dzikie drogi, rozrzucone głazy,
stare kalwarie na stokach gór, kamienie poryte napisami, skalne zęby wychodzące
nagle ze stoku wprost w powietrze, świat w dole. Zamki zmienione w szpitale dla
psychicznie chorych, kaplica czaszek, której ściany patrzą na człowieka
tysiącami pustych oczodołów i opowieści o amerykańskim pociągu rakietowym
pędzącym tysiąckilometrowym tunelem pod Stanami Zjednoczonymi.
Gdy Krzyśki spali, a ja czekałem
przed kościołem na Małą przy czternastowiecznym pręgierzu, dosiadł się do mnie
jakiś wędrujący pijak, powracający rankiem do domu. Pisałem akurat w notesie,
objął mnie i poprosił abym i o nim coś napisał. Przedstawił się jako
Najpotężniejszy Kurwachuj Potężny, wyznał, że Górale to potęga i jeszcze parę
innych intymnych oświadczeń, po czym zionąc kartoflanką poczłapał dalej
schodami.
Zwiedziliśmy wszystko, co się
dało, byliśmy w większości ludzkich osiedli w okolicy. Spijaliśmy mineralne
wody i urządziliśmy w Dusznikach dzień pizzy, po którym poruszaliśmy się
znacznie wolniej i dostojniej.
Zrobiliśmy coś ze 600 zdjęć,
obserwowaliśmy rdzawe strumienie i przeciskaliśmy przez szczeliny Szczelińca
pośród zalegającego głębie wiecznego śniegu. Schodząc z góry napotkaliśmy grupę
rozwrzeszczanych bachorów rozpoczynającą właśnie wspinaczkę pod mordercze
schody. "Za chwilę będziecie znacznie cichsi" stwierdziłem. Ich
przewodniczka miała niezłą bekę.
Sfajczyliśmy się na słońcu. Ja
opaliłem sobie łeb, tak, że zaczęła mi z niego schodzić skóra. Duże białe płaty
z mnóstwem maleńkich dziurek.
Rozrzucone skałki tworzyły wokół
niezwykły świat rzeźb i zmurszałych mitycznych fortec. Łaziliśmy po nich a
powietrze wypełniał niesamowity ryk miliarda zajętych owadów. W półcieniach
zmierzchu wielkie głazy wyglądały jak stada omszałych bizonów.
Za to rano śpiewały ptaki, ale
nie tak jak u nas to tu, to tam. Całe powietrze wibrowało od ich głosów
jakbyśmy wylądowali w jakiejś dżungli.
Ostatniej nocy pożegnała nas
burza.
Tym razem mieliśmy więcej czasu
na Wrocław. Obeszliśmy starówkę i zjedliśmy obwarzanki. Upał wypełniający
miasto był obezwładniający.
Dom przywitał nas wilgocią i
kanonadą piorunów walących w wody zatoki. Rodzina dała odczuć, że fajniej by
było, gdybym jednak nie wrócił. Tej nocy i jeszcze następnego dnia, ale to już
zupełnie inna historia...
Ona jest prawdziwym cudem natury.
Wypije
jedną szklankę - wysika trzy.
(Krzysiek)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz