W nocy uderzył sztorm, szarpiąc
miastem. Strugi deszczu chłostały ulice i bębniły w okna. Wiatr szarpał
konarami drzew i wirował z liśćmi. Popatrzyłem na to wszystko, wyrwany ze snu.
Potem nakryłem się cieplutką kołderką i uśmiechnąłem błogo. Boże! Jakiż ja
czasami jestem szczęśliwy. Rano usmażyłem sobie babę od mamy Awari. Zrobiłem
jak zwykle śniadanie dla matki i zaniosłem jej te „ drobno pocięte” kanapeczki
do łóżka razem z herbatką. Wczorajsze nakłuwanie dziąseł i końska dawka szałwi
złamały chyba chorobę. Zaraz pójdę na dół myć klatkę i zacznę cosobotnią
sztafetę sprzątania. Na razie jednak siedzę nad parującą Early Grey, słucham
ścieżki ze Shreka2 i kończę kolejny tom o Drizztcie. Wiatr od okna pachnie
wilgocią i przestrzenią.
Pełnia
coś jak ucieczka ponad nami
księżyc tak nagły że aż ostry
dachy miesięcznym blaskiem krwawi
zawadza o girlandy mostów
już noc a ty spieczone wargi
coraz to dalej niesiesz sennie
w korytarz ulic dla zabawy
zbieram z chodników twoje cienie
Michał Piotrowski
„Luna”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz