piątek, 27 lutego 2009

Ogar ciemności na tropie mroku


Majka – Czemu ona tak kręci
nosem na tę sukienkę?
Ja - Bo Avatar chce być na
tym ślubie niewidzialna...
Pazurek – No to sukienka niech
będzie przezroczysta

Profanowane mogiły historii. Odkryte groby starych bomb, lotki pokryte rdzą od dziesięcioleci nie smakujące powietrza. Może nigdy go nie zaznały. Jest coś smutnego w niezrealizowanej potędze, w tych pordzewiałych cielskach, w pokrytych mchem bunkrach brzeźnieńskiego parku czy porozrzucanych po polach kamieniach Muru Hadriana.
Czasem odnoszę wrażenie, że jestem biedny i pozbawiony jakiejkolwiek władzy, ponieważ gdybym miał możliwość zrobiłbym rzeczy wspaniałe ale straszne. Potraktowałbym ludzi i narody jako zmienne w moich planach. Nie przejmowałbym się ceną, nie patrzyłbym na konsekwencje. Od połowy XIX do połowy XX wieku mieliśmy czas marzycieli, wybitnych jednostek, które siłą swojego umysłu, swych wizji pociągnęły za sobą miliony i miliardy, czasami do piekła. Potem nadeszło zmęczenie, zmęczenie i pragmatyzm. Obecnie nasza cywilizacja jest praktyczna do bólu. Nie latamy na księżyc, nie tworzymy wielkich ruchów społecznych, nawet terroryści zabijają teraz dla pieniędzy, traktując bez przekonania wiarę czy idee, jako mało wiarygodne przykrywki. Poparzyliśmy się marzeniami.
Może to dlatego czuję się tak nie na miejscu. Ja marzę, a moje marzenia są czasem tak silne, że zlewają się z rzeczywistością. Czasami sam już nie wiem co jest naprawdę a co nie.
Gdy mówię ludziom, że żyję cztery razy szybciej niż oni, uśmiechają się. Moi rodzice nie potrafią zrozumieć dlaczego nie gnam w szczurzym pędzie by „coś mieć”. Jak mam im wytłumaczyć, że mam wszystko, że widzę, słyszę, dotykam i smakuję.
Czasem zastanawiam się czy to nie jest choroba. Czasem też nachodzi mnie myśl, że istnieję tylko ja, a wszystko pozostałe jest we mnie. Istnieje tylko w moim umyślę. W tym słodkim promieniu obłędu przeciąga się rozkosznie moje rozmruczane ego. Na szczęście zaraz przychodzi refleksja, że to by było za łatwe. Nic nie może być takie proste, myślę, a rzeczywistość zaraz ochoczo to potwierdza.

Gdy uderzył mieczem w przeciwnika
zachwycił się dźwiękiem zbroi. To go
zgubiło. Tak właśnie giną romantycy

(Lec)

*

wtorek, 24 lutego 2009

Ju bisajd mi


Ja – znam parę dziewczyn z tego przybytku
Krzych – Ha! A ja znam szefową...
Ja – Ok, dobra, wiem co to szarża

Piątkowa impreza wyszła nawet fajnie. Hitem okazały się francuskie bułeczko-paszteciki Kudłatej, był też barszcz z uszkami przytaszczony przez Awarii, który kończyłem zresztą wczoraj z strasznymi konsekwencjami. Lenn zrobiła makaron nadziewany mięsem w maku, wszyscy zresztą naznosili żarcia, była to chyba pierwsza nasza impreza z nadmiarem środków spożywczych. Dan przyniósł nawet wór ziemniaków i zwalił mi go pośrodku kuchni.
Nie mam „gościnnych” kapci, zaoferowałem więc dziewczynom skarpety, każdą w innym kolorze. Mam ich całą szufladę. Same lewe, ponieważ z różnych tajemniczych, zapewne także fizjologicznych względów przejawiam ubolewania godną tendencję do przecierania skarpet prawych. Dziewczyny skarpety przyjęły, uśmiechając się podejrzanie szeroko. Jak na razie nikt nie stracił stóp.
Tylko z piciem coś słabo szło, co prawda była między nami jedna abstynentka z zasadami, druga z zakładem oraz Awaria, ale trzy i trochę opróżnionych flaszek wina to trochę za mało by mogło się wykluć jakieś widowiskowe szaleństwo. Już nie wspominając nawet, że Awaria ku powszechnej rozpaczy, znów nie zatańczyła na stole.
Na pożegnanie któryś dowcipniś zakręcił mi zawór wody zimnej, skutkiem czego przez dwa dni zastanawiałem się patrząc na wątły strumyk lecący z kranu, gdzież się ona do diabła podziała.
A tak poza tym? Cóż, Szponiasta zakończyła sesję, i jest szczęśliwa... Szczęśliwa! Szczęśliwa i wolna jak dzika świnia. Przetacza się tylko z boku na bok w piżamce z Kłapouchym, kiwa nóżką i czyta „Zmierzch” do 3 nad ranem. Ostatnio na zajęciach składali jakieś przedśredniowieczne szkielety dzieci. Ucieszyła się bardzo, bo zawsze lubiła puzzle, a tu jeszcze szereg niespodzianek „że to nie było jeszcze zrośnięte z tym”. Wychodząc z sali po zajęciach ich miejscowy as przestworzy znany jako Robin, wskazując pod  ławkę zakrzyknął z entuzjazmem: O a tam leży jeszcze paluszek...  Kurcze, a nas na studiach wysyłali tylko z kamerą na Targi Ezoteryczne.

Nieznany  oficer  sygnałowy  do
pilota marynarki, po jego szóstym
nieudanym  lądowaniu  na  lotni-
skowcu: „Tutaj musisz wylądować,
synu. Tu jest jedzenie”.

(Angora)

*

niedziela, 22 lutego 2009

Alternatywna nogawka prawdopodobieństwa


Było gorące lato. W tramwajach brakuje czasem jednego krzesła, tam usadziłem właśnie odwłok, był tłum a we wnęce przede mną upakowała się zgrabna laseczka o krótkich kręconych włosach, zwiewnej białej koszuli zapiętej tylko na dwa środkowe guziki i z błyskiem złośliwej wesołości w oczach. „Zobaczyliśmy się” i coś między nami przeskoczyło. Było naprawdę gorąco. Zaczęło się coś w rodzaju mentalnego tańca drobnych ruchów, tak że ostatecznie ja byłem lekko wychylony w przód a ona wyginała nade mną swój gładki, odsłonięty brzuch. Temperatura wzrosła nagle o jakieś 4000 stopni. Miałem jej skórę dosłownie o trzy centy od twarzy.
Wszyscy znają mój niezwykły rozsądek, skłonność do długiego, głębokiego namysłu. W dwie setne sekundy jak na twarzy poczułem bijące od niej ciepło i zapach, robiłem już „glonojada”. Dla niewtajemniczonych – niezbyt szybkie przejechanie po czyjejś skórze półotwartymi ustami, takie lekkie muśnięcie wargami i oddechem czyjejś skóry i tego delikatnego puszku. Dotyk bez dotyku, taki leciuteńki podmuch erotyki.
Na chwilę wygięła się nade mną mocniej, po czym zaśmiała się perliście i mruknęła: No co ty. Po czym odskoczyła tak, że cofnęła brzuch, za to nachyliła górę, tak że praktycznie znalazłem się wewnątrz jej dekoltu. Nie muszę oczywiście dodawać, że o żadnym staniku nie było mowy i znalazłem się oko w oko z ładnym, brązowym sutkiem.
W innym świecie zostalibyśmy pewnie idealną parą a nasze czyny na drodze szalbierstw i rozboju opiewane byłyby w pieśniach snutych w przyplażowych smażalniach i mrocznych tulejach odrapanych podwórek. Tak się jednak zdarzyło, że ja od paru miesięcy zawracałem głowę niejakiej Lady Pazurek, a ona od trzech lat prześladowała szlachetnego poczciwinę (Zapewne za ten opis znajdę jutro w łóżku okrwawioną głowę konia) o imieniu Mieczysław.
Trafiliśmy ostatnio na niego inaugurując uroczyście uruchomienie przez Borysa jakiejś mutacji Skejpa. Zapytał nas nieopatrznie co zakupić dla swego ukochanego szaleństwa na urodziny, na co my oczywiście ochoczo uraczyliśmy go mrożącymi krew w żyłach opowieściami o facetach robiących prezenty swoim kobietom.
Tak więc jesteśmy ze Struną dobrymi kumplami, ja odkładam dla niej Polskę Zbrojną a ona przywozi mi z Malty arabskie świerszczyki. Za każdym razem gdy przyjeżdża wita nas w swoim roboczym stroju francuskiej pokojówki i stawia na blacie jakieś eukaliptusowe, procentowe paskudztwo, które smakuje jak płyn do naczyń i generuje napady nostalgii.

*

sobota, 21 lutego 2009

Lajt so łanderful


Tydzień pogrążony w depresji. Za mało zrobiłem, za mało zarobiłem, nie osiągnąłem prawie żadnego z założonych celów, nie załapałem się na żadnego pączka. Niemoc przechodzi we wściekłość. Czujcie się pobici, splugawieni i stratowani. Dwa razy.
Ukończona praktycznie łazienka Dannonek wygląda jak zamrożone trzęsienie ziemi. Zresztą czym ja się przejmuję, i tak wszystko wisi na ruchomych płytach zgrzewalnych i zacznie odpadać najdalej za pół roku. Muszę doradzić dziś Danowi kupno pistoletu do sylikonu i poinstruować jak przyklejać kafelki w miarę ich odpadania. Nigdzie nie mogę zdążyć ani do Marzana, ani do Awarii ani nawet do herbaciarni. Czasem naprawdę mam ochotę poddać się i iść do stałej pracy. Oddać odpowiedzialność za swój czas komuś innemu. Wolność to ogromny ciężar, trudno się dziwić, że ogromna większość ludzi woli się od niej trzymać jak najdalej.
Dobra starczy tego defetyzmu, będzie wierszyk: 

Na północ od dwunastej
Nocy Walpurgii
sześćdziesiątego sierpnia
woda spłynie ze zmurszałych pokładów
stalowego cielska

złoty księżyc w blask oblecze pagony
szpikelhaube mostka
osypie gwiazdy rdzą
rozbudzony sztandar zrzuci z siebie morze
z omszałym hakenkrojcem roztańczy się wiatr

lufy pełne szlamu zatoczą półkola
śruby zamarłe w pół wieku
znów poczną mleć czas
w kadłub uderzy zdziwiona teraźniejszość
w drugą stronę zakręci się ten jeden raz świat

zdziwiona Home Fleet zobaczy na radarach
echo czaszek, piszczeli i gałęzi żeber
zdziwiony Lucyfer Hustlera upuści
gdy w stałym rachunku wyjdzie 6 – 6 – 7

Przez dziury w poszyciu rzygnie brudna woda
rozgwiazda i jeżozwierz wyślizgnie się spod blach
w niebo wystrzeli polarna zorza
spokojne wybrzeża zaleje upiorny blask

wiek legend powróci
dźwigną się z dna bestie
smukłe krakeny, i stalowe harpie
pożółkłe kości dłoni znów ujmą manetki
pod postrzępionymi skrzydłami znowu zagra wiatr

...kiedyś wymyślę resztę

*

wtorek, 17 lutego 2009

In rura veritas


Lenn - Te kafelki...
Ja - Nie pytaj, bo się
dowiesz  i  będzie ci
smutno

Lenn opowiadała o neurozach. Podobno była jakaś kobita, która ciągle drapała się w głowę, nawet przez sen. Nie dało się tego w żaden sposób powstrzymać. Pewnego dnia poczuła na palcach jakiś płyn... Dodrapała się do mózgu. Lekarze usunęli jej operacyjnie fragment mózgu odpowiedzialny za chorobę, to jednak jej nie powstrzymało... No i co, nie swędzi was coś?
A skoro już jesteśmy w mroku to przypomniało mi się jak koleś postanowił przerobić swoją piwnicę na modelarnię. Dom był powojenny, ale stał na starych murach, w czasie wojny miał tu być bunkier dowodzenia miejscowym odcinkiem obrony Festung Danzig. gdy wpełzaliśmy długim, ceglanym korytarzem stanąłem jak wryty. Na zakręcie cegły były strasznie podziabane, miejscami świeciły jaśniejsze betonowe plomby, a na przeciwko mnie, na ścianie był kształt człowieka z rozrzuconymi rękami. Ktoś tam musiał wrzucić granat a ciało zatrzymało część odłamków. Zawołałem resztę. Koleś od piwnicy stwierdził, że przechodził tu ze sto razy i nigdy tego nie zauważył.
Pominę już opis pół metra szlamu, który stamtąd wytachaliśmy, wspomnę tylko o rurze. Pod sufitem wisiała gruba, żeliwna rura. Jakiś czas temu wyłączono ją z użytku, bo ciągle się zapychała. Zerwaliśmy to siedlisko zarazy i odskoczyliśmy z lekkim obłędem w oczach, albowiem ze środka spłynęło z przedwiecznym śluzem coś co wyglądało jak sięgająca po nas ręka Chyżwara. Było to kilkaset żyletek, scalonych rdzą i brudem w jedną kolczastą masę. To tak fajnie ogląda się horrory i śmieje się z nich w kompani, ale wtedy przez moment byliśmy pewni, że coś potwornego przybyło po nas z otchłani czasu.
Z rzeczy niesamowitych i przerażających wspomnę  jeszcze tylko, że Lenn przyniosła do herbaciarni czekoladę o smaku czarnego bzu z gruszką i drugą: pomarańcza z chili. Ta druga była niezła, smakowała  trochę jak kurczak.
W piątek robię imprezę będziemy świętowali instalację mojego nowego napędu DVD, czwartą rocznicę nieformalnego pożycia z Lady Pazurek a także opijali, bądź zapijali jej ostatni egzamin. Oprócz stałej brygady potępionych pojawi się Kudłata, która w ogóle nie pije alkoholu, co zmusi zapewne mój otłuszczony mózg do twórczej improwizacji i być może Hania, której femfataliczną emanację tak lubię.

Ciekawe jak wyglądałoby spotkanie
Dr Housa z Dr Lecterem?

(Kudłata albo Lenn)

*

niedziela, 15 lutego 2009

El Maestro el mundo


-Prehistoryczne wieloryby
 rodziły się na plaży...
-No i wszystko było w po-
 rządku aż przyszedł Green-
 peace i wszystko spieprzył

(RMF Max)

Miałem ostatnio wizję ostatniej szarży polskich wojsk pancernych na Posleenów. Kto czytał Ringo ten wie. Jednak w nas Polakach wciąż gdzieś tam na dnie żarzy się węgielek szaleństwa. Marzy nam się czasem coś obłędnego i wspaniałego do bólu. Wychowywanie młodzieży na literaturze romantycznej to przekleństwo, a polityka historyczna to sport dla psychopatów. Zapewne małych obleśnych kurdupli obwiązujących w domowym zaciszu taśmą klejącą koty, co by się nie rozpękły.
Obudziło mnie przepiękne słońce. Teraz gdy szykuję się do wyjścia, niebo zasnuły ekspresowo chmury, hamując nad moim domem z piskiem opon, czy co one tam mają. Wyglądają na brzemienne w skutki, mam więc dziwne wrażenie, że suchy do Epicentrum nie dojdę. Poza tym nie miałem za bardzo nic do żarcia, bo wczoraj nie chciało mi się pełznąć do sklepu w tej rzadkiej sraczce siąpiącej z nieba. Na dnie szafki odnalazłem jakąś zatęchłą kiszkę ziemniaczaną, upiekłem i zjadłem... Teraz czuję jak we mnie chodzi, a przecież starałem się dokładnie wysmażyć z niej wszelkie życie.
Osz kurva! Właśnie winamp poczęstował mnie śpiewającym Brosmanem z Mamamii. Czy ktoś z was nie bawi się przypadkiem tłustą, woskową figurką, jeśli tak to proszę szpilę pod lewą łopatkę, bo swędzi.

To stworzonko nazywa się
Minut. Wielkość – setki od
wódki. Cel życia rozmnażanie.
Czas życia 60 sekund

(Kuluary gry RPG w kompie Dana)

*
� k r i � $ p" , że niemal zatonąłem we wnętrzu własnej głowy. Pewnego dnia zapędzę się tam zbyt daleko i już nie wrócę.
W domu niemal pękło mi serce gdy okazało się, że nie jestem w stanie tego zapisać na papierze.

Zgwałcić logikę mógł tylko
ten co ją posiadł

(Lec)

*

wtorek, 10 lutego 2009

09.02.77.12:20 zło przybyło i stanęło wam u progu


-Strzelę!
-I co?
-I stąd wyleci kulka
-Skąd? Wyleci? Uj, to
słabo przymocowana...

(Potem)

Kładziemy kafelki w Stanicy Stanów Granicznych zamieszkałej przez Dana i jego maleńką, zasuszoną, demoniczną Ciocię, a wkrótce też przez Lennonkę z krakenem w jamie brzusznej. Komp przeskoczył na liście na muzykę japońską. Po 2,5 godzinach brzdąknięć, plipknięć i przepuklinowych jęków, Dan z uśmiechem stwierdził: spoko, za pół godziny będzie jedna trzecia japońszczyzny... Już wiem czemu Amerykanie zrzucili na nich bomby atomowe... Ależ Ike, zbombardujmy Pałac Cesarski w Tokio, albo Osakę z fabrykami, czemu Hiroszimę, tam przecież nic nie ma! - Jest, największa szkoła muzyczna...
Mieliśmy szlifierkę, ale bez diamentowej tarczy, mogliśmy więc sobie nią pomachać albo pokręcić za kabelek. Wszelkie otwory na rury itp. wycinałem ręcznie kombinerkami, okruszek po okruszku. Jakie to cholerne szczęście, że nie muszę pisać tej notki długopisem.
Dzięki Bogu i Bogini Dan wykopał z jakiegoś kąta, zakurzoną butelkę Kadarki i od tej chwilki kafelki układały nam się równo i pięknie, niemalże same, pod koniec rozważaliśmy już „czy nie zostawić tej dziury za kiblem, bo przypomina niewidzialny bombowiec B-2”. Zawsze można by powiedzieć, „Ha! A ja mam za kiblem niewidzialny bombowiec!”, „Gdzie, nie widzę”, „Bo jest niewidzialny”...
Wracając pławiłem się w mocnym, jasnym świetle ogromnego księżyca w pełni, który wychynął nad stare dachy Wrzeszcza, dodając okolicy kilka wymiarów. Po drodze miałem wizję bitwy kosmicznej o takiej wspaniałości i natężeniu bohaterów z krwi i kości, że niemal zatonąłem we wnętrzu własnej głowy. Pewnego dnia zapędzę się tam zbyt daleko i już nie wrócę.
W domu niemal pękło mi serce gdy okazało się, że nie jestem w stanie tego zapisać na papierze.

Zgwałcić logikę mógł tylko
ten co ją posiadł

(Lec)

*

piątek, 6 lutego 2009

Wegetarianizm jest nieekologiczny


Lubię  nastrój  zapomnienia,
to tak jakbym miał dla siebie
całą historię jakiegoś miejsca

(Lewandowski)

Na autostradzie w Niemczech kierowca nie zauważył znaków i wjechał na most w remoncie. Ujrzawszy przed sobą sześciomerową dziurę i wyceniwszy szanse na to, że zdoła się zatrzymać, dał po garach i przeleciał nad nią czterdziestotonowym tirem. Polizei mówi o cudzie i latającym tirze, kierowcą oczywiście był Polak.
Babka kupiła mi na urodziny obcisłe bokserki z tygrysem. Wyglądam w nich jak baletmistrz z filmu Top Secret i czuję się trochę jak Robbie Williams.
A poza tym przeprowadzka sprawia, że dotkliwość świata narasta. Ciągle zastanawiam się czy to dobrze czy źle. Wiadomo, bezpośrednie dotknięcie rzeczywistości wypala ludzi w parę miesięcy. Wszyscy mamy prywatne systemy obronne, które pozwalają nam trzymać świat na dystans, jedni żartują, inni są aroganccy czy mają misję, jeszcze inni robią z siebie nieudaczników, by nikt niczego od nich nie oczekiwał, jeszcze inni dołują się albo zwyczajnie nie widzą niczego poza zawartością własnej głowy. Ilość możliwości jest ogromna. Ci którzy pozwalają dotknąć się światu bezpośrednio i do końca, płoną krótko oślepiającym płomieniem, po czym rozsypują się w popiół pozostawiając powidok odciśnięty na zawsze na siatkówce oka ludzkości.
Moim nieszczęściem jest to, że nigdy nie potrafiłem zdecydować. Najwięcej i najlepszych w życiu rzeczy stworzyłem, gdy nagle przestałem być Mistrzem Małgorzaty a mój świat runął na 17 miesięcy. Budził mnie ból, nie trzeźwiałem tygodniami, prawie nie spałem. Postarzałem się wtedy o parę lat, ale dzięki temu mam tysiące wierszy, tekstów i opowieści na których mogę teraz żerować.
Tak wiem smędzę, ale akurat w tym tygodniu oberwałem skoncentrowaną dawką mocnych filmów i komiksów, które splotły się we mnie w siną gulę melancholii. „Zdarzenie” miażdżące przerażającym wdziękiem, film po którym szelest liści w ogrodzie nigdy już nie będzie taki sam. Potem „Astropia” niespecjalnie ambitna i robiona w garażu gdzieś na Islandii, ale niosąca ze sobą dużą dawkę optymizmu i wiary w marzenia. Potem w Empiku: „Lwy z Bagdadu”, „1001 nocy Królewny Śnieżki” i kilka innych.
W Astropi jest zadżebisty moment gdy blond dziunia szukając pracy wchodzi do sklepu z RPG. Tipsy, spiętrzone włosy, długie golenie, obcisła kieca klasy ABBA, a tam długie ciemne pomieszczenie, pełne nerdów. Pryszcze, rogowe oprawki, wyciągnięte swetry. …Zapada cisza, wszyscy zamierają w bezruchu, komuś z tyłu coś wypada z rąk na podłogę... aż chciałoby się dodać: Gdzieś w dali zawył pies.

Chaos to ład, który zniszczono
przy tworzeniu świata

(Lec)

*

poniedziałek, 2 lutego 2009

Gdyby wielkość nie miała znaczenia kobietom wystarczyłyby palce

Generalnie bardzo się spodobał
(prawie  wszystkim)  pomysł
mrugania biurowcem. Obecnie -
po 10 godzinach - moi naśladowcy
mrugali  już  całymi  miastami.
Jakiś kretyn w Oklahomie mrugał
elektrownią atomową...

(Lewandowski)

Nienawidzę, gdy odzywa się do mnie moja telefonia komórkowa. Gdyby chociaż jak w opowiadaniu Synowca, chciała powiedzieć, że mnie kocha, ale nie, dostaję tylko oferty dla debili pod wspólnym hasłem „Daj nam swoje pieniądze”, a ja lecę za to zawsze, rozbijając meble, do telefonu w nadziei, że ktoś o mnie pamięta.
Wieczorek M&M (Marzana i Majera) był do dupy. Twórców zastaliśmy na ganku biblioteki na Mariackiej sączących Żołądkową Gorzką jak mi się zdaje. Trudno określić bo zaraz uciekli do wnętrza. Ludzie wypełnili jakoś te 30 krzeseł, choć szczerze mówiąc większość widowni znałem po imieniu. Majer nie zawiódł i był ożywczo arogancki i nadęty jak zwykle, okazało się, że ma nawet 2 czy 3 dobre wiersze, choć na tle Marzana ledwie się odznaczał niczym czerwony karzeł pośród błękitnej heliosfery gwiazdy olbrzyma. Czytali na zmianę tocząc coś w rodzaju dialogu. W sumie wybrali sam mrok i mgłę. Licytowali się nieszczęściami: mi umarła matka, a mi dziecko, mam problemy w domu a mnie żona zostawiła samego w kuchni, płyta nagrobna, moknący miś.
Do tego jako konferansjer wystąpił typ o głosie niczym szelest październikowych liści i inwencji mistrza w układaniu bibliotecznych katalogów.
Podejrzewam, że to wszystko by tak nie bolało, gdyby ktoś pomyślał strategicznie i poczęstował ludzi winem i choćby minimalną ilością krakersów. Wystarczyłoby postawić te flaszki na stole obok, żeby ludzie mieli na co czekać. A tak całość nie miała charakteru celebry, wydarzenia, była tylko sprawą po drodze.
Milej było za to na potrójnej imprezie w nowym mieszkaniu Stasia i Ne...tfu, Void. Świetne, ciepłe miejsce do gadania i konsumpcji frykasów. Dochodzą powoli do końca remontu, wokół widać autorskie rozwiązania, typu niesklepowe meble. Mnie najbardziej rozczuliły dwie, gorące rurki od ogrzewania, przechodzące z góry na dół przez środek kuchni. Pozostały po zburzeniu ściany. Nabijałem się, że laski mogą potańczyć sobie przy rurce i zawsze będą gorące.
Void opowiadała o rozmowie z jakimś gościem, który wrócił z misji w Iraku. Obstawili ich od razu specjalistami od traumy, psychologami itd. Opowiadał historie frontowe, na co Void uśmiechnęła się tylko półgębkiem i zaczęła mu opowiadać codzienne historie ze szpitala. Podobno gość miał oczy jak spodki.

-Kiszczun, i na co ci te wszystkie
książki, tylko zbierają kurz...
-Wiesz kto to jest Sknerus McKwacz?
-Coś kojarzę...
-Postać z Disneya, miliarder, który ma
ogromny skarbiec wypełniony złotymi
monetami, w które skacze na główkę i
pływa w nich jak w wodzie. Ja jestem
kimś takim jeśli chodzi o książki, wy-
kładam nimi ściany, a potem się do
nich przytulam i mruczę.

*