niedziela, 19 kwietnia 2009

Połowiczny rozpad każdego


- Gryzoń z Amazonii?
- Anakonda

Patrzyliśmy na to same wzburzone morze. Ciemny grafit poprzetykany smugami piany. Ja miałem go tuż za plecami, osłaniany jedynie wzniesieniem wydm. Lady Pazurek widziała go z oddali Podniebnych Łąk. Rozmawialiśmy przez telefon o tym samym szalonym morzu, ja czując na twarzy słony pył, ona obserwując ciemną kreskę szaleństwa na horyzoncie. Ten sam wiatr przemykał mi pomiędzy żebrami i burzył jej włosy, gdzieś wysoko ponad miastem. Ja blisko ona daleko. Ja na dole, ona na górze. Jasny anioł pod nieskończonym błękitem i sterany diabeł wśród wirujących ziarenek piasku.
Chmurzy się. Pancerne cienie chmur suną ulicami, załamują się na ścianach i dachach. Kończą mi się glany i ostatkiem sił dają znać o swoim istnieniu gwoździem przechodzącym na wylot przez uklepaną podeszwę. To taka paskudna rana robiąca się powoli i po trochu, aż człowiek zauważa, że idąc po schodach zostawia krwawe ślady. Upojna, wieczorna sesja z brzeszczotem i kombinerkami, a mam w tych butach przejść za tydzień jakieś góry...
Poza tym skończyło mi się w domu jedzenie.
Brak mi ostatnio pasji, brak mi też kontaktu z wami. Prowadząc bloga zdalnie czuję się czasem jakbym pisał w pustkę.
W sumie to nawet zabawne jak w ciągu ostatnich dwóch lat po cichu obumarł mój świat. Nic to, zaraz ruszę pod to nakrapiane metalem niebo poszukać jakiej zmiany. Podobno istniejemy po to by próbować.

Życie to jedno wielki gówno,
a później się umiera.

Taa, chciałoby się

(Meyer)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz