niedziela, 18 lipca 2010

Nie ma pan Grzy – ba. Czyli subiektywny przegląd tygodnia



Ja – A co u Kuli?
Kostek – Nie żyje.
Ja – Co mu się stało?
K – Tryb życia...

Czy ktoś jeszcze z tu obecnych podkochuje się w tej lasi z reklamy Beko?
Tymczasem zakropiłem sobie oko preparatem impregnująco – grzybobójczym. Wciąż żyję i widzę, mam więc w sobie chyba mniej grzyba niż dotąd przypuszczałem. Potem był jeszcze dość niemiły incydent z żywicą epoksydową, którą trochę (po łokcie) uwaliłem ręce, a także z Cekolem, który przy udziale potu i ciepłych prądów powietrza snujących się leniwie w podsufitowych warstwach mojego pokoju nagle zamienił mi włosy w bunkier. Jeszcze jeden taki tydzień a będę pancerny jak Sharon Stone w „Kobiecie Kot”.
Ale zacznijmy od początku. Weekend był z lekka szalony. Rano wstałem z łóżka i poszedłem do domu. Będąc uprzednio nakarmiony przez Lady Pazurek zdrową dawką najprawdziwszego jedzenia. Mała mieszka wysoko, w willowej stratosferze Miasta, na zewnątrz czekał już na mnie ranek przepiękny, ciepły i cichy, pełen mieniących się światłocieni i dobrego nastroju. Pognałem by rzucić się w wir prac domowych, ale nim mój żołądek ochłonął ze zdziwienia a mi udało się zeskrobać „te straszne rzeczy ze zlewu” pojawiła się Lenn w celu negocjacji pokojowych oraz zrobienia mi obiadu. Oba przedsięwzięcia zakończyły się pełnym sukcesem, choć obiad należał do klasy nieokreślalnych, znaczy był smaczny ale zielony i śmierdzący, można by go spokojnie zjeść po miesiącu i człowiek by się nie zorientował, że coś jest nie tak.
Nim za Lenn na dobre zamknęły się drzwi pojawiły się w nich Krzyski i Szponiasta. Krzysiek w porywie niewysłowionej dobroci oraz poczuciu misji ratowania udręczonych, pozbawionych sieci Kiszczaków trzeciego świata postanowił mi ten internet raz na zawsze zainstalować. To będzie betka – stwierdził. Sześć godzin, kilka zapiekanek z LaParmy i kilka puszek piwa później nie był już taki pewien.
Napęczniały po tym całym żarciu i piciu pogoniłem wszystkich w diabli, no bo przecież musiałem wstać po piątej, żeby o 7 wyruszyć z kompanią na kolejną miejską eskapadę. Około północy zadzwoniła Pazurkowata, no trudno, kładę się znowu. Pierwsza dziesięć dzwonek do drzwi. - Co jest kurwa?- wysyczałem stając w otwartych drzwiach z mocnym, hikorowym drzewcem od flagi naszej narodowej i obłędem w oczach. Okazało się, że miejscowa fauna, korzystając z przenośnej palety przelazła przez śmiercionośny płot mojego ojca w celu wyciągnięcia mnie z objęć Morfeusza (tak wiem, że to wielki murzyn) i oglądania Persenidów...
- Oo tham! Tham lecssą dwa!
Lecssą Pssersenidy!
- Gdzie? Gdzie?
- Tham! Tham! Jeden
tczerwony, drugi zielony...
- To samolot idioto.
No dobra, druga dwadzieścia, przytulę chociaż głowę do poduszki. Godzina 3, dzwoni Krzysiu, że z ekipą z Trolla wypełźli na brzeg by podziwiać wschód słońca i czy nie dołączę. No to dołączyłem. O trzeciej na plaży grała muzyka, zgrzewne przez kibiców, dwie drużyny rozgrywały mecz piłki nożnej. Full ludzi spacerowało, lub leżało na piasku, inni pili w kompaniach albo tańczyli na molo. Towarzystwo miało zalegać 500 metrów za molem, byli o kilometr dalej. Krzyśki pokazywali miasto jakimś przyjezdnym. Pokazali im więc Trolla, falowiec no i obiecali im wschód słońca. W Trollu zasiedzieli się i zniecierpliwiona obsługa pożegnała ich słowami: Wypierdalać! Zapraszamy ponownie.
Posiedziałem z nimi do rana. Pożartowaliśmy, była tam panna o biuście tej wielkości, że gdy leżała na brzuchu i zawiał wiatr, to zabujała się delikatnie na boki. Porobili zdjęcia wynurzającej się tarczy słonecznej i poszliśmy.
Lady Pazurek wiedziona nieomylnym instynktem drapieżcy przechwyciła mnie jeszcze w tramwaju, Dannonki czekały pod herbaciarnią, dotarła Herbaciarka i ruszyliśmy na podbój Biskupiej Górki. Na jej stokach ocalał jeszcze kawałek miasta, który nie wyparował w 45. Strome, wąskie uliczki, pośród wysokich, odrapanych fasad. Niesamowite studnie podwórek i bujna zieleń pleniąca się pośród ruin jak na obrazach Piranessiego. Na szczycie fortece i zardzewiałe druty kolczaste. Potem tajemnicze ścieżki wijące się w dół po stokach, zapomniane, wyślizgane bruki i okolice niegdysiejszego lokum Lennonki. Porzuciwszy nas na pastwę miejscowych potworów, Lenn pomknęła zaraz na dół, do pobliskiego sklepu, gdzie dokarmiała niegdyś znajome koty. Po chwili zaobserwowaliśmy masowy exodus znajomych kotów sunących z paniką w oczach w górę stoku. Zdaje się pamiętają ją jeszcze...
Herbaciarka opowiadała o pierwszym w historii strap tease w herbaciarni. Zafundowali na urodziny kolesiowi, z tym że całość organizowała H wydzwaniając po różnych niezwykłych miejscach i prowadząc negocjacje. Skończyło się na tym, że na imprezę wkroczyła urocza blond policjantka poprzedzana parą sterowców, powiła się z solenizantem po czym zniknęła w WC, by jak to ujęła zrobić mu piane. Zaproponowała to samorzutnie i H zorientowała się dopiero o co chodzi po słowie „połyk”.
Wieczorem Lady Pazurek z Avatarem opuściły Miasto i ruszyły na południe pozostawiając mnie sam na sam z robotą, upałem i remontem, na który nierozsądnie się porwałem. Stasiu wybył na Grunwald by poprowadzić do boju swoją chorągiew, a ja zostałem znowu z dwoma etatami i martwymi pustułkami ginącymi od upału albo zderzenia z wierzą Cmentarnej Bramy, albo obydwoma naraz.
W domu to co miało być operacją kosmetyczną zmieniło się w bombardowanie Bejrutu. Po tym jak raz naruszyłem sufit spadło nagle tyle gruzu, że myślałem, że to całe pieprzone WTC, nałożyłem od razu stary, nazistowski hełm bo pękało i rozpadało się dosłownie wszystko. Druty zbrojeniowe kruszyły się i osypywały mi się pomiędzy palcami. Opanowanie sytuacji zabrało mi niemal tydzień a i tak nie ma się czym pochwalić, bo sufit zostawiłem nierówny nie mając pewności ile te ruchome piaski są w stanie utrzymać Cekolu.
Nocami chodziłem stygnąc i słuchałem relacji Pazurkowatej z dalekiego świata. Temperatura dochodziła do 38, płynąłem przez czas na lekkim rauszu, generowanym przez ciepło, robotę i piwo, którym chłodziłem reaktory. Wracając za którymś razem trafiłem na jakaś ekipę. Dziewczyny wyraźnie się spiekły i się trzęsą, proszą kolesi o jakieś ciuchy ci się śmieją. Nagle jedna laska podchodzi do mnie i strzela: Dzień dobry kolego. Fajna koszulka, mógłbyś mi ją dać? Popatrzyłem na nią przez moment po czym nic nie mówiąc zdjąłem koszulkę i podałem w wyciągniętych rękach, pochylając przy tym głowę jak przy mieczu samurajskim. Potem odwróciłem się i poszedłem. Po chwili gęstego milczenia za sobą usłyszałem zduszone „dziękuję”.
Lenn zabrała się za lepienie i malowanie kotów i rzeźbiątek na handel w herbaciarni. Gadamy przez telefon a ona:
Muszę kończyć bo mi moszna schnie,
muszę ją wymoczyć żeby się przykleiła.
Jutro Szponiasta powraca w glorii w moje utęsknione ramiona. A dziś znowu gnębimy Krzyżaków i idziemy w Paradzie Równości, czyli jak to wykrzyczeli Wojewódzki i Figurski: Dziś wszyscy jesteśmy pedałami!!!

Marzysz o prawdziwym menie!
Masz już dość tych wstrętnych,
miękkich pośladków żony, ma-
rzysz o tych dwóch twardych
kamieniach zaciskających się
na twojej twarzy...

(Wojewódzki i Figurski)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz