niedziela, 18 października 2009

Karciocha z pamięciochą



Jeśli wyzwolimy się z rzeczywistości
sami staniemy się rzeczywistością

(Sokrates)

W piątek po całym dniu roboty Szponiasta zaciągnęła mnie na jakiś chrześcijański koncert do Akademii Muzycznej. Miasto wciąż miało falshbacki po Wielkim Powiewie, co chwila wyły przemykające karetki, migały światła ostrzegawcze i, no tak, i psuły się tramwaje. Najpierw przez prawie 2 h wracałem z Matarni w zawiesistych korkach, bo koło opery trzynastka romantycznie wjechała w dupę dwójce. Potem zaś, gdy zdążaliśmy w kierunku koncertu, koło dworca zgasł prąd i gnaliśmy z kopyta na wskroś starówki. Szarża Lady Pazurek na wysokich obcasach po brukach Mariackiej powinna zostać uwieczniona na jakimś historycznym obrazie, typu „Ostatnie spojrzenie Custera”, tudzież „Błysk nad Hiroszimą”.
Wykonawcy byli podobno znani, ale raczej nie w moim świecie. Piosenka o tym, że Bóg jest łagodny i cichy, brzmiała nieco dziwnie w dwa dni po sztormie dziesięciolecia. Staliśmy a nogi pękały pode mną jak marmurowe kolumny pod chylącym się ku upadkowi Cesarstwem Rzymskim. Byłem na lekkiej fazie ze zmęczenia i jedna z piosenek, zdaje się oparta na Apokalipsie Św. Jana naprawdę mnie przeraziła. Była tam mowa o nieogarnianym tłumie w białych szatach zgromadzonych wokół tronu i wielbiących bezrozumnie z palmami w rękach. „Niczego nie łakną, niczego nie pragną”, holokaust człowieczeństwa. Bilion inteligentnych roślin, nie robiących nic oprócz wielbienia, bez końca, na wieczność. Jaki Bóg mógłby chcieć coś takiego?
Ogólnie rzecz ujmując stałem tam sobie w kątku, zasłonięty Pazurzastą i czułem się jak piąta kolumna diabła. Koniec okazał się zbawieniem.
Ostatnio przeglądałem empikowy Tom Kultury i znalazłem tam nieautoryzowaną biografię Hausa. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby to mieć i w tym momencie rozległ się zgrzyt trybów mechaniki przypadku, oraz drzwi łącznika i wkracza babka, kładąc mi na stole właśnie tą książkę, którą ktoś wyłożył przy śmietniku.
Pogoda jest piękna, plaża gładka a morze tak spokojne, że zachodzi zjawisko zwane przez autochtonów „statki na niebie”. Błękit zaczyna się na linii przyboju a kończy gdzieś za plecami. Fale zabrały z plaży miejscami po pół metra piasku, czasem więcej. Fundament płotu granicznego, z jednej strony na normalną plażę, a z drugiej częściowo wisi w powietrzu. Z ostatniego zejścia przed Końcem Świata trzeba skakać z półtorametrowej skarpy a po plaży wiją się rozciągnięte organiczne wnętrzności wydm. Wszędzie leżą kamienie i wygładzone szkło wyglądające jak klejnoty. Zatoka wydaje się łudząco płytka.
Wczoraj wieczorem babka urządziła urodziny. Imprezy u babki to moja życiowa okazja do jedzenia białej kiełbasy. Ojciec jak zwykle zamówił w Tczewie tort węgierski, ale tym razem ździebko przesadził bo zażądał podwójnej dawki kandyzowanych wiśni i spirytusu. Ten cholerny tort da się wypić, jak się go kroi to na talerzyk wypływa przezroczysty płyn. Pierwsze dwa kęsy oczyściły mi zapchany nos...
Coś jeszcze, aaa, podobno ktoś, tuż za płotem rydzykowego Uniwersytetu Zabobonu i Ciemnoty postawił największy w Polsce Uniwersytet Judaizmu. Teraz w końcu Ojciec Dyrektor ma wroga w zasięgu wzroku. Wróg jest wszędzie i ma pejsy. Ależ to jest słodko przewrotne i soczyście złośliwe. Ktokolwiek to wymyślił powinien dostać nobla.

Ja nic nie mówiłem.
W każdym razie niewiele i cicho.

(Bunch)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz