Jeśli wyzwolimy się z rzeczywistości
sami staniemy się rzeczywistością
(Sokrates)
W piątek po całym dniu roboty Szponiasta zaciągnęła mnie na
jakiś chrześcijański koncert do Akademii Muzycznej. Miasto wciąż miało
falshbacki po Wielkim Powiewie, co chwila wyły przemykające karetki, migały
światła ostrzegawcze i, no tak, i psuły się tramwaje. Najpierw przez prawie 2 h
wracałem z Matarni w zawiesistych korkach, bo koło opery trzynastka
romantycznie wjechała w dupę dwójce. Potem zaś, gdy zdążaliśmy w kierunku
koncertu, koło dworca zgasł prąd i gnaliśmy z kopyta na wskroś starówki. Szarża
Lady Pazurek na wysokich obcasach po brukach Mariackiej powinna zostać
uwieczniona na jakimś historycznym obrazie, typu „Ostatnie spojrzenie Custera”,
tudzież „Błysk nad Hiroszimą”.
Wykonawcy byli podobno znani, ale raczej nie w moim świecie.
Piosenka o tym, że Bóg jest łagodny i cichy, brzmiała nieco dziwnie w dwa dni
po sztormie dziesięciolecia. Staliśmy a nogi pękały pode mną jak marmurowe
kolumny pod chylącym się ku upadkowi Cesarstwem Rzymskim. Byłem na lekkiej
fazie ze zmęczenia i jedna z piosenek, zdaje się oparta na Apokalipsie Św. Jana
naprawdę mnie przeraziła. Była tam mowa o nieogarnianym tłumie w białych
szatach zgromadzonych wokół tronu i wielbiących bezrozumnie z palmami w rękach.
„Niczego nie łakną, niczego nie pragną”, holokaust człowieczeństwa. Bilion
inteligentnych roślin, nie robiących nic oprócz wielbienia, bez końca, na
wieczność. Jaki Bóg mógłby chcieć coś takiego?
Ogólnie rzecz ujmując stałem tam sobie w kątku, zasłonięty
Pazurzastą i czułem się jak piąta kolumna diabła. Koniec okazał się zbawieniem.
Ostatnio przeglądałem empikowy Tom Kultury i znalazłem tam
nieautoryzowaną biografię Hausa. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby to mieć i w
tym momencie rozległ się zgrzyt trybów mechaniki przypadku, oraz drzwi łącznika
i wkracza babka, kładąc mi na stole właśnie tą książkę, którą ktoś wyłożył przy
śmietniku.
Pogoda jest piękna, plaża gładka a morze tak spokojne, że
zachodzi zjawisko zwane przez autochtonów „statki na niebie”. Błękit zaczyna
się na linii przyboju a kończy gdzieś za plecami. Fale zabrały z plaży
miejscami po pół metra piasku, czasem więcej. Fundament płotu granicznego, z
jednej strony na normalną plażę, a z drugiej częściowo wisi w powietrzu. Z
ostatniego zejścia przed Końcem Świata trzeba skakać z półtorametrowej skarpy a
po plaży wiją się rozciągnięte organiczne wnętrzności wydm. Wszędzie leżą
kamienie i wygładzone szkło wyglądające jak klejnoty. Zatoka wydaje się łudząco
płytka.
Wczoraj wieczorem babka urządziła urodziny. Imprezy u babki
to moja życiowa okazja do jedzenia białej kiełbasy. Ojciec jak zwykle zamówił w
Tczewie tort węgierski, ale tym razem ździebko przesadził bo zażądał podwójnej
dawki kandyzowanych wiśni i spirytusu. Ten cholerny tort da się wypić, jak się
go kroi to na talerzyk wypływa przezroczysty płyn. Pierwsze dwa kęsy oczyściły
mi zapchany nos...
Coś jeszcze, aaa, podobno ktoś, tuż za płotem rydzykowego
Uniwersytetu Zabobonu i Ciemnoty postawił największy w Polsce Uniwersytet
Judaizmu. Teraz w końcu Ojciec Dyrektor ma wroga w zasięgu wzroku. Wróg jest
wszędzie i ma pejsy. Ależ to jest słodko przewrotne i soczyście złośliwe.
Ktokolwiek to wymyślił powinien dostać nobla.
Ja nic nie mówiłem.
W każdym razie niewiele i cicho.
(Bunch)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz