Wiatr, wiatr, wiatr, absolutnie dziki i wariacki.
Przyginający drzewa do ziemi, ciepły, wyrywający z płuc wrzask dzikiej radości.
Krzyczymy, drzemy się na wiatr, który z szaloną prędkością gna po niebie stada
szarogrzbietych mustangów. Z wierzchu suchy i miękki, w głębi ciężki od
tygodniowego deszczu świat drży rozkosznie pod nogami. Padamy, siadamy na
piasku, zalewamy zdarte gardła Specjalem, Lechem i Gingersem, którego, na cześć
pogody, Dragunow przyniósł cały plecak. Przewalamy się po piasku, pędzące
ziarenka kłują policzki i zgrzytają między zębami. Krzyczymy, krzyczymy w
niebo, leżąc, klęcząc, zrywamy się do biegu, bo to właśnie taki czas, czas
biegu i krzyku, czas szaleństwa i błyskawic. Czas radości i wrzasku, upojnej
rozkoszy unoszącej się w powietrzu, kiedy każdy może się poczuć dzieckiem
świata. Szarpany psotnie, gładzony, utulony, mały i wielki. Cały, bez powodu
absolutnie szczęśliwy. Wypełniony wszystkim po brzegi.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz