wtorek, 28 września 2010

Pewnego dnia w miejscu Północnej pojawi się Vega



Pacjent – Niech mnie kulę biją!
Dr Void – Chwileczkę skoczę po
męża i narzędzia...

(Kto wie ten wie)

Od dwu dni jest ciemno i pada. Nie wiem czemu ale jest mi przez to jakoś rozkosznie. Praca pali mi się w rękach, przemykam przez smugi deszczu z psychopatycznym uśmiechem nieustającego psychicznego orgazmu, na śmierć przerażając poczciwe staruszki, zamazujące nocami farbą co bardziej rozebrane reklamy. Jednej zabrałem nawet pędzel, maznąłem białą – olejną po nosku mówiąc: A ti ti. Ogólnie czuję się jak małe puchate zwierzątko w przytulnej norce wielkości świata. No dobrze, monstrualnie wielkie zwierzątko, ale za to puchate. Może to nadmiar światła mi szkodzi?
Do tego brat Borysa przywiózł z Holandii takie śmieszne tabletki, po których chichocząc jak pensjonarki, rzucaliśmy się pomidorami i zdaje się jednym sfatygowanym porem, a następnie udaliśmy się do miejscowego kościoła i zabarwiliśmy na czerwono wodę święconą za pomocą soku z buraków. Gdy już wróciliśmy w siebie okazało się, że wszyscy mamy po cztery czerwone krople, jedną na czole, dwie na ramionach i jedną na klacie. W sumie moglibyśmy odsprzedać proboszczowi ten patent, aby był w stanie rozpoznawać najżarliwszych z wiernych.
W robocie dostaliśmy aparat cyfrowy i robimy zdjęcia „przed i po”. Ze strony zaś miejscowych krąży z aparatem typ poszukujący niedoróbek. Mamy taki cichy plan by zagazować go w windzie, tudzież puścić kwas ze spryskiwaczy. Zadaje się wojna propagandowa ze wspólnotą zbliża się do nieuchronnej eskalacji.
Ale wracając do deszczu. Jest niesamowity: leje, i nie przez pięć minut, godzinami. Stale, równomiernie, potężnie. Zatrzymuję się na 15,5 i patrzę w dół na wzgórza. Z dolin pną się ku niebu szare jęzory mgły rozpuszczając w tajemnicy dalsze szczyty. Spośród oparu wynurzają się pękate, pełne kolorów kopuły drzew. Wiatr uderza rozpylając wszystko w wibrujące fale wodnego pyłu. Deszcz chłoszcze świat równomiernym werblem. Stuka w dach i szyby. Miasto płynie przez ten przestwór jak zła baśń. Stojąc tam czuję się jak Szatan napawający się władzą nad światem, jak Sharon den Adel śpiewająca „Stand my Ground”, jak szary papież obejmujący wszechwidzącym wzrokiem najdalsze rejony swego imperium popiołów.
Uśmiecham się w Mrok, za panoramiczną szybą deszcz rozkłada szeroko skrzydła. Ponad światem przebiega szum skrzydeł tysiąca spaczonych aniołów.

Niech mnie panna nie budzi z poobiedniej
drzemki pod żadnym pozorem, chyba że
zniosą celibat, wtedy natychmiast.

(Tischner)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz