wtorek, 16 marca 2010

Demokratycznie wybrana rada dyktatorów



Cygańskie przedmieście. Ażurowe pałace z dziecięcej wyobraźni wyrastające spośród slamsów, chaszczy i mgły. Wysypujemy się, wytaczamy, wypadamy z naszego autobusu o zardzewiałym sercu, zawieszonym na siedmiu paskach klinowych. W bramie wydzierają Awarii napoczęty karton soku z antonówki. Kończy pośród kolorowego wytworu otwartych butelek i kartoników stłoczonych pod płotem. Składamy nasze świadectwo na polskiej fladze, która ma popłynąć w świat z Zespołem.
Wlewamy się tysiącami na niebosiężne stoki trybun, spływamy przejściami na płytę. Żółte anioły świecą nam latarkami w oczy i zęby. Jest nas tu tak wielu jak w zbyt epickich opowieściach.
Ciemność rozsadza industrial, lecz to jeszcze nie to. To preludium. Lecz serce przyspiesza. Uderzenia bassów wprawiają w regularne drżenia jamę brzuszną. Potem nagła ciemność i narastający dźwięk jak w Wojnie Światów. Scenę przesłania szara płyta. Dźwięk uderzeń i przez pęknięcia rzyga jasne światło. Siatka pęknięć się rozszerza, opadają kawałki. To gitarzyści przebijają się z tamtego świata za pomocą kowalskich młotów. Błysk palnika acetylenowego, opada owal metalu i na scenę wkracza sam mistrz ceremonii.
Potem uderzenia, ogień, światło, pieśni stalowych, miejskich wilków wyjących do spadającego księżyca.
Pussy ukoronowane jazdą na wielkim, różowym penisie zionącym pianą w widownię. Till mówiący po polsku: podnieście ręce do góry, bo raczej nie odważyłby się krzyknąć w Polsce: Hande hoch! Tysiące papierowych serc uniesionych na widowni w czasie refrenu Fruhling in Paris, ekrany telefonów i aparatów układające się w świetliste konstelacje, żółte płomienie zapalniczek i błękitne skrzydła aniołów. Chudzielec płynący po widowni na pontonie, unoszony na tysiącach dłoni jak na falach, zaskoczony niespodziewanie deszczem rekinów: plastikowych, pluszowych, dmuchanych...
Ten moment gdy potężna fala światła sunie przez morze tysięcy głów i wyciągniętych rąk, uderza w podnóże trybun sunie gwałtownie w górę stoku by wydobyć cię z tłumu.
Potem bieg przez śnieżycę w poszukiwaniu autobusu, czającego się podstępnie gdzieś na parkingu odległego REALa. Nikt nie zna drogi, nikt nie zna tego miasta, nie ma tu miejscowych. Nawet ochrona jest z Katowic. Suniemy wśród wirujących płatków śniegu pod postrzępionym betonem estakad, trafiamy na siebie pojedynczo i parami, zbieramy się w stado sunące desperacko przez biel, zmieniające gwałtownie kierunek biegu pod wpływem powiewu telefonicznych fal. Pod REALem stały wymarłe miejscowe autobusy, z tej całej radości lecimy podlać im koła niczym Hermaszewski.
Potem Dekompresja wpasowana w stare fabryczne wnętrze. Znowu Texx, znowu piwo, gibkie smugi dziewczyn przemykające przez pole widzenia i koniec, koniec, powrót, sen.
Spotykam Szponiastą pod Pomnikiem. Nieobecny przez dwa dni. Taki sam, tylko inny.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz