Cygańskie przedmieście. Ażurowe pałace z dziecięcej
wyobraźni wyrastające spośród slamsów, chaszczy i mgły. Wysypujemy się,
wytaczamy, wypadamy z naszego autobusu o zardzewiałym sercu, zawieszonym na
siedmiu paskach klinowych. W bramie wydzierają Awarii napoczęty karton soku z
antonówki. Kończy pośród kolorowego wytworu otwartych butelek i kartoników
stłoczonych pod płotem. Składamy nasze świadectwo na polskiej fladze, która ma
popłynąć w świat z Zespołem.
Wlewamy się tysiącami na niebosiężne stoki trybun, spływamy
przejściami na płytę. Żółte anioły świecą nam latarkami w oczy i zęby. Jest nas
tu tak wielu jak w zbyt epickich opowieściach.
Ciemność rozsadza industrial, lecz to jeszcze nie to. To
preludium. Lecz serce przyspiesza. Uderzenia bassów wprawiają w regularne
drżenia jamę brzuszną. Potem nagła ciemność i narastający dźwięk jak w Wojnie
Światów. Scenę przesłania szara płyta. Dźwięk uderzeń i przez pęknięcia rzyga
jasne światło. Siatka pęknięć się rozszerza, opadają kawałki. To gitarzyści
przebijają się z tamtego świata za pomocą kowalskich młotów. Błysk palnika
acetylenowego, opada owal metalu i na scenę wkracza sam mistrz ceremonii.
Potem uderzenia, ogień, światło, pieśni stalowych, miejskich
wilków wyjących do spadającego księżyca.
Pussy ukoronowane jazdą na wielkim, różowym penisie zionącym
pianą w widownię. Till mówiący po polsku: podnieście ręce do góry, bo raczej
nie odważyłby się krzyknąć w Polsce: Hande hoch! Tysiące papierowych serc
uniesionych na widowni w czasie refrenu Fruhling in Paris, ekrany telefonów i
aparatów układające się w świetliste konstelacje, żółte płomienie zapalniczek i
błękitne skrzydła aniołów. Chudzielec płynący po widowni na pontonie, unoszony
na tysiącach dłoni jak na falach, zaskoczony niespodziewanie deszczem rekinów:
plastikowych, pluszowych, dmuchanych...
Ten moment gdy potężna fala światła sunie przez morze
tysięcy głów i wyciągniętych rąk, uderza w podnóże trybun sunie gwałtownie w
górę stoku by wydobyć cię z tłumu.
Potem bieg przez śnieżycę w poszukiwaniu autobusu, czającego
się podstępnie gdzieś na parkingu odległego REALa. Nikt nie zna drogi, nikt nie
zna tego miasta, nie ma tu miejscowych. Nawet ochrona jest z Katowic. Suniemy
wśród wirujących płatków śniegu pod postrzępionym betonem estakad, trafiamy na
siebie pojedynczo i parami, zbieramy się w stado sunące desperacko przez biel,
zmieniające gwałtownie kierunek biegu pod wpływem powiewu telefonicznych fal.
Pod REALem stały wymarłe miejscowe autobusy, z tej całej radości lecimy podlać
im koła niczym Hermaszewski.
Potem Dekompresja wpasowana w stare fabryczne wnętrze. Znowu
Texx, znowu piwo, gibkie smugi dziewczyn przemykające przez pole widzenia i
koniec, koniec, powrót, sen.
Spotykam Szponiastą pod Pomnikiem. Nieobecny przez dwa dni.
Taki sam, tylko inny.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz