czwartek, 25 marca 2010

Weźmy kauczukową, wydrążoną Lennonkę...



- O! Drugi martwy łabędź.
- Dlaczego?
- Bo one zawsze umierają parami.
- Naprawdę?
- Nie, ale tak jest bardziej romantycznie.
Stójka w bok
Okrzyk bólu...

(My)

Miasto drży podskórnie, roznosi się delikatny swądzik skandalku. Nawet wczoraj, gdy stałem pod pomnikiem Neptuna czekając na moją złowrogą pociechę, którą miałem zabrać na prezentację książki Cioteczki Piórkowskiej, to co chwilę znajome twarze przystawały i nachylając się konspiracyjnie pytały: CZY TO PRAWDA?
A było tak, poeci czytali wiersze w oknie Spatifu w WhiteTown. Czyta Marzan, szacowna widownia w środku, żywioł na zewnątrz, i jak to często u nas bywa z żywiołu wytrącił się mulisty osad w postaci paru dresiarzy, którzy zaczęli gromko komentować nieosiągalną dla ich małych, żółtych móżdżków formę odbioru rzeczywistości. Zrobili to w sposób oczywisty, przypisany pełzającym na ich szczeblu drabiny bytów niedorozwiniętym istotom. M spokojnie doszedł do końca wiersza, po czym wychylił się z okna i puścił im ofensywną wiąchę, szokując tym samym publiczność w środku, która nie wiedziała czy to część wiersza, czy twórczy happening. Poszła fama, a jeszcze do tego w relacji z imprezy, zdaje się w Toposie, autor zakończył swój koncept czymś w rodzaju: A kto poezji nie czyta ten, jak to powiedział Artur Nowaczewski, niech się goni albo jebie...
Jak by tego było mało niedługo potem, bracia poeci bohatersko rzucili M na pożarcie gdyńskiej faunie ulicznej, którą wielokrotnie i wyjątkowo zajadle walił głową w buciory, po czym wyglądał jak Hiroszima. No i poszła plota o krwawej konfrontacji poezji ze szlamem. Zaczęły krążyć opowieści a i panny zaczęły inaczej nań spoglądać.
Kto wie zresztą czy nie możemy mówić już nawet o wojnie Parnasu z plebsem, zdaje się Kuczkowski i Kass, lądowali gdzieś jako jurorzy konkursu poetyckiego, przedtem postanowili się oczywiście znieczulić, a Kass, gdy sobie golnie dostaje hrabiowskiej maniery. No to z lekka się chwiejąc poeci podchodzą do stada miejscowych proli w paskach, którzy akurat przysiedli na murku i Kass pyta: Panowie jak mniemam są przedstawicielami miejscowego chłopstwa... Jak być może odgadliście jurorzy na konkursie się nie pojawili.
Zaś jeśli chodzi o książkę Piórkowskiej. Zwie się to „Szklanka na pająki” i jest reklamowane jako: Książka o Gdańsku, w której nie ma ani jednego Niemca. Trochę autobiografii, trochę mariackiego cienia i połysku wilgoci na bruku. Trochę historii i trochę magii, znaczy to co w zawilgotniałych murach Miasta cenimy i kochamy najbardziej. Na prezentacje przybyły tłumy nieprzebrane, jeszcze nie widziałem tylu ludzi na imprezie stricte kulturalnej. Przekrój od szacownych dziadków, przez zdartych poetów po wytapirowane lasencje o nogach stąd po Honolulu. Z galerii śpiewał chór ukraiński, wchodząc w nuty rozsadzające tętnice, tokowała szacowna pani profesor, po schodach ganiały piszcząc dzieciaki. Czad.

Idziemy plażą. 20 metrów z jednego boku,
20 metrów z drugiego boku, nagle czuję
zdecydowane pchnięcie ze strony
Szponiastej i słyszę: Posuń się...

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz