czwartek, 14 stycznia 2010

Bóg ma łupież



Nie wolno ci kochać dzikich
stworzeń, to je wzmacnia...

(Holly Golightly)

Wychynąłem z szarej ściany mgły pośród śnieżnego pustkowia gdzieś za Szpitalem Zaspa. Jak ostatni żołnierz Wermachtu człapiący w owiniętych szmatami butach spod Stalingradu, albo oszalały ocaleniec wybiegający z mlecznego oparu radioaktywnego pyłu, w drodze do kilku rozrywkowych godzin sponsorowanych przez znane i lubiane promieniowanie gamma. Tak się też mniej więcej czułem.
Ten rok ma 13 dni i wszystkie były straszne. Dawno nie czułem się tak beznadziejnie. Wszystko zdaje się być pokryte zmarzniętą warstwą śniegu, a ja grzęznę w nim i ślizgam się nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia. Nie mam nawet pod ręką nikogo na kogo mógłbym się wściec.
W szpitalu burdel na kółkach. Nikt nic nie wie. Nikt niczego nie umie mi powiedzieć. Wbiłem się więc na oddział nielegalnie. Wjechałem windą i przeszedłem za plecami paru pielęgniarek. Z rozczuleniem popatrzyłem przez moment na tabliczkę, na której na czerwono zabraniano wstępu, oczywiście mnie to nie powstrzymało, jako jeden z osobników, którzy wypączkowali z kostropatych asfaltów Brzeźna, a duszę złożył im zmieszany ze szmatami wiatr, odruchowo jestem skłonny wszelkie zakazy traktować jako delikatne sugestie.
Szedłem zaglądając do pokojów, przemknąłem obok lady, gdy stojąca za nią niewiasta na moment się odwróciła. W końcu trafiłem na miejsce. Gdy stanąłem w drzwiach matka otworzyła oczy.
Podobno gdy tylko wybudziła się po narkozie, sprawdziła czy posiada wszystko co posiadała przed zaśnięciem. Na razie ma obie piersi, ale nie wiadomo co dalej. Nikt jej niczego nie powiedział. Wycieli jej trochę tkanki, podpięli pod rurki. Zostawili po ciemku i poszli. Poprawiłem jej sączek, zostawiłem książki. Zdążyliśmy nawet chwilę pogadać zanim mnie w końcu namierzyli i wynieśli.
Zadzwoniłem do ojca, rozejrzałem, splunąłem i poszedłem. Po chwili pochłonęła mnie mgła.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz