piątek, 28 sierpnia 2009

Stardust at last



Każdego ranka zrywam się do lotu.
Odradzam jak Feniks z popiołów,
by nocą umierać jak najgorsza dziwka
w rynsztoku własnej nadziei

(Sven Saphire)

Powietrze w Mławie jest inne. Inne są zachody słońca, bardziej miękkie, bardziej kolorowe. Trwają znacznie dłużej. Może to pył głębi lądu? U nas zachody słońca mają w sobie pewną surowość i przejrzystość, mniej w nich tajemniczej miękkości nadchodzącej na kocich łapach nocy. U nas w zachodach słońca kryje się coś ostatecznego, jakaś taka ostrość krawędzi noża.
Gdy w połowie tygodnia do Mławy dojechał Antychryst, babka nie miała wyjścia i umieściła mnie razem ze Szponiastą w jednym pokoju. Oczywiście na osobnych łóżkach. Znaczy się Moja Lady na ogromnej kanapie po której mogła przewracać się rozkosznie we wszystkich możliwych kierunkach i pełznąć bezpiecznie przez sen w stronę odległych horyzontów, a ja wylądowałem na chrzęszczącej i obłąkańczo strzelającej w środku nocy sprężynami amerykance, którą zaprojektował chyba sam Doktor Mengele. W każdym razie z pokoju jest bezpośrednie wyjście na werandę, z którego nie omieszkałem skorzystać odwlekając możliwie radosne chwile zbliżenia z amerykanką.
Szponiasta przebywała jeszcze w łazience przyoblekając się w twarzową piżamkę z krówką. Stanąłem boso na ciepłym betonie, było ciepło i cicho a powietrze wypełniał milion zapachów. Spojrzałem w górę i chyba po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Drogę Mleczną.
Niebo nad Miastem jest przesycone Miastem. Nasza łuna sięga granic stratosfery i nie przyćmiewa tylko najjaśniejszych gwiazd. Gdziekolwiek byłem widziałem tylko fragment nieba między budynkami, lub szczytami górskimi. Patrzyłem przez lekką mgiełkę lub nieaktualne o całe lata okulary. Teraz stałem na tej starej, spękanej werandzie, na której stawiałem niegdyś pierwsze kroki i patrzyłem na rozciągającą się przede mną gwiezdną autostradę, rozżarzoną i pulsującą, ciągnącą się w nieskończoność i tak jasną, że rzucałem na stary beton cień.
Wyciągnąłem się na całą długość, wystawiłem twarz na ten blask, podniosłem ręce. Stałem tak jak jakaś gwiezdna antena i czułem przepływające przeze mnie falami ciepło. Z ciemności cicho wychynęła Pazurkowata, objęła mnie i przytuliła się też patrząc w górę. Wiatr szumiał pośród liści, wszystko pachniało, z wdziękiem kończyło się lato. Staliśmy tak naprawdę długo, aż aksamit nieba zaczęły przecinać spadające gwiazdy. Staliśmy tak długo nie chcąc się kłaść, świadomi, że tuż za granicą nocy dopełnia się czas i czeka nas powrót do domu.

W życiu zawsze chodzi o drobiazgi,
nie potkniesz się o górę, potkniesz
się o kamień

(Król Salomon)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz