niedziela, 8 czerwca 2014

Lost minute

Żelazo w twojej krwi sformowało
się w sercach gwiazd miliardy lat
temu i tryliony kilometrów stąd

(sieć)

Nadchodziła noc w gwieździstej sukience koloru indygo. Zachodnie niebo różowiało jeszcze ponad czarnym konturem wzgórz i klifów, pośród których złotą lawą skrzyło się uspokajające się Gottenhaven. Wiatr był chłodny ale nie zimny. Piasek pod nogami niebieski.
Stałem tak patrząc. Za plecami miałem pulsujące młodością  WhiteTown i wypełnioną po brzegi muzyką i tańczącymi Wyspę Piratów. Szanty, piwo, przyjaciele. Rytm i taniec, i słodko gorzkie, smakujące papierosowym dymem i sosem z nachosów usta dziewczyn. "Hiszpańskie dziewczyny" i "Szantaż oliwski", piosenka za piosenką, trzy gitary, bębny i harmonijka Strusia, wielki powrót CDNów.
I przeraźliwa, lodowata samotność w tym oddychającym tłumie. I pomroczna świadomość braku celu, czegoś za czym można by tęsknić. Nie ma nic straszniejszego od osiągnięcia doskonałości, czymkolwiek by ona nie była.
A potem długi, szalony marsz przez noc. Oglądanie ludzi, którzy w ciemnościach robili sobie zabawne rzeczy. Jakiś dres patrzy na mnie i się śmieje: Ale kucyk! Sam jesteś kucyk mówię wymijając go - rozbrykany, szczerbaty tarpanik.
Przed Brzeźnem  wywabiają mnie na plażę dźwięki gitary. Stara kompania Prawego i nieobecnej już Dżesiki, która zaćpała się z żalu po motorowym salcie Tomcata. Koleś sunął pięknie wirując wraz z dwustukilogramowym żelastwem po kostropatych płytach starego lotniska na Zaspie, a za nim, na betonie zostawała linia krwi, strzępów stali i porwanych marzeń. Przynajmniej Dżesi odeszła jak dama i powoli, acz konsekwentnie  odpłynęła ku chmurom w obłoku opium.
Nasze brzeźnieńskie uniwersum pustoszeje. Ci którzy mieli rozum uciekli w świat, ci co zostali wymierają, padają jak jakieś zerodowane kostki domina. A na nawozie z naszych murszejących kadłubów nie wyrasta już nic. Dzieci wychowują się podczepione do monitorów, nie rodzą się nowe tajemnice a przeżycia są jedynie wirtualne. Nikt nie powinien przeżywać końca swojego świata. To okrutne.
Śpiewaliśmy o cyganach i piliśmy wino z gąsiora, patrząc jak pośród srebrzystości obłoków sunie stacja kosmiczna i śmiejąc się, że gdzieś tam wysoko pośród ciemności, mknie po niebie motor z Tomkatem i Dżesi, patrzą na nas w dół z pobłażliwym uśmiechem i dodają gazu w pogoni za czymś lepszym i niewyobrażalnym.
Jutro mam być o 7:30 na Wróblim Zadupiu. Jeszcze nie wiem jak to zrobię. Ode mnie jedzie się tam godzinę czterdzieści, pod warunkiem, że w ogóle coś jedzie. Pewnie będę musiał wstać o 5 i ruszyć przed szóstą a wszystko po to by odprawić zbiorowy ceremoniał podbudowywania ego naszej firmowej kadry, a przynajmniej tak słyszałem. Naprawdę nie musicie wiedzieć...
A jest tak pięknie pod błękitną kopułą nieba. Może po prostu wyłączę telefon, wyśpię się i pójdę na wagary. Jeśli być bezrobotnym to tylko teraz.

Lepiej być dobrym nikim
niż złym kimś

*

2 komentarze:

  1. Nigdy nie osiąga się doskonałości, czasami tylko osiadamy sobie na małym występie na pionowej ścianie samodoskonalenia i stwierdzamy że widok jest piękny i posiedzimy sobie tak chwilkę, czasami z góry spadnie kropelka ideału dając nam nadzieję i siłę na dalszą wspinaczkę i jak nam widok się już znudzi to suniemy dalej jak glonojady w akwarium goniąc za czymś co nie istnieje, a to co z góry kapie to są łzy. Lepiej nie wiedzieć czyje. I nie są doskonałe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety "doskonałość" nie jest tym za co się ją uważa. To nie jest absolutna wspaniałość, szczyt, pełnia. To stan gdy lecąc do góry tracisz już całą siłę rozpędu i zatrzymujesz się w powietrzu na moment przed tym jak przewalisz się przez plecy i runiesz w dół. To szklana ściana. Moment gdy siły się równoważą i nic już nie można zrobić Gdzie kończą się możliwości i marzenia. To kres i krwiożerczy potwór ukryty za firanką rzeczywistości

    OdpowiedzUsuń