środa, 4 czerwca 2014

Nieujażmiona

Strasznie płaczące dziecko
w asyście bezsilnego rodzica.
Dan nachyla się nad nim i mówi:
Nie płacz, bo gdy dzieci płaczą
z lasu wychodzi potwór i je
pożera, bo myśli, że to owce

Ostatnio śniło mi się, że chowam się przed podmuchem eksplozji nuklearnej w świeżo wykopanym grobie.
W pracy pogłębiający się chaos. Grafik nie istnieje, wersje zmieniają się trzy razy dziennie. Myjemy hale garażowe płynem do naczyń, bo nikt nie dowozi nam chemii. Jeździmy komunikacją w brudnych, porwanych szmatach, bo nikt nas nie dowozi. Kosimy mokrą, wysoką do kolan trawę zostawiając za sobą klomby pełne spienionej, zielonej pulpy. Pachnąca chlorofilem krew ziemi. Ostrza grzęzną i szarpią się. Kiedyś któreś w końcu zerwie się i poszybuje w dal by ciąć i patroszyć, mam nadzieję, że będę wtedy dość daleko i w miarę możliwości za czymś betonowym.
Ostatnio Il Duce i jego kreatywny zastępca Don Chichot zarządzili, że po maszynie mamy na halach doczyszczać wszystkie rogi mopem. Jako przyjazna i uczynna dusza postanowiłem nieco nam ułatwić i pojechałem maszyną jak najbliżej ściany. Akurat w tym miejscu na ścianie na lekko sterczących  metalowych kątownikach zamontowane były rury. Musiałem iść mocno wygięty w bok i opierać się na panelu i gdy tak sobie popychałem to basze muzealne, huczące monstrum usłyszałem DŹWIĘK. Po czym z włącznika o który się zapierałem wyskoczył przepiękny, różowy łuk elektryczny i pomknął mi w górę ramienia zostawiając zygzak wypalony w bujnym owłosieniu. Dobrze że wyrwało włącznik, bo pewnie jeszcze bym na nim wisiał wesoło skwiercząc, a tak cisnęło mną  tylko o ścianę no i oczywiście skronią prosto w kątownik. Dobrze że miałem czapkę, nic mi się w nic nie wbiło, ale na lekki wstrząs mózgu zapewne się załapałem bo jeszcze przez tydzień napieprzał mnie baniak, a życie urozmaicały mi zawroty głowy w różnych niespodziewanych momentach.
Przez ostatnie dwa tygodnie w ogóle prześladował mnie cholerny pech, nerwy więc lekko przecierały mi się na kantach. Gdy więc stałem tak pośród rozmoczonych, pokrytych blobem trawników wywrzeszczałem Danowi i Stasiowi elegię o etosie pracy, o tym że jest ona misją i celem i ... wyśmiali mnie. I w sumie mieli rację, praca nie jest już żadną wartością to tylko środek do celu. To ja jestem nienormalny przejmując się do obłędu i wkładając wszystkie siły w coś co nikogo nie obchodzi.
Tymczasem w Mieście mamy plagę znikania. Zniknięty został postrzelony żuraw z mariny, ten co to przez jego ramię przeszedł pocisk czołgowy zostawiając tylko wąską wstążkę metalu. Znika "indiańska wioska", niesamowita, niskopienna osada długich domków sformowanych w przyjemny układ placów i podwórek wzdłuż torów we Wrzeszczu. Mała zielona wyspa pośród skłębionej zabudowy i przemysłowych, metalowych splątków. Niegdyś zamieszkiwali ją licznie wojujący socjaliści, stąd nazwa. Znikają budynki, znikają przejścia...Kiedyś stworzę książkę o tym znikaniu i zadedykuję ją prezydenturze Pawła Adamowicza.

A na trawnikach dziesiątki ślimaków,
gdy idę z podkaszarką to tylko fruwają...
jak ptaki. Ciekawe co wtedy czują?

(Dan)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz