niedziela, 6 listopada 2011

Maddness? This is SKAYPAYA!!!

Co dzień rano budzę się piękniejszy,
no ale dziś to chyba już przesadziłem

(RMF)

Miasto wynurza się spośród mgieł niczym morderczy narwal trawlerożerca, niczym kostropaty i postrzępiony kadłub Bismarcka w wigilię końca świata, niczym sen z zapomnianej opowieści. Wilgoć skrapla się na metalu, tworzy smużki na tynkach, skrzy się opadając kroplami z obracających się przerdzewiałych luf. Stoję na mostku mojego świata dzierżąc w ręku kubal wypełniony wrzącym Early Greyem i zastanawiam się nad nadchodzącym dniem, tygodniem i całą resztą mojego, poskręcanego życia.
Mamy niewątpliwie jesień. Zgadnijcie kto powrócił wraz z listopadem. TAK to ONE, ślimaki bezskorupkowe i oślizgłe. Gdy zszedłem na dół do łazienki już czekały na mnie ułożone w rządek w umywalce i przyjaźnie machały ogonkami.
No i cóż, walcz tu człowieku jak Stwórca przykazał, z naturą i jak to pisało niegdyś w "Antku Muzykancie", z wszelkim stworzeniem co się rucha. Albowiem stworzenie nie tylko się ruchało, ale i zapierało ogonkami o sitko, tak, że nie dało się go po prostu spłukać i musiało dojść do bulwersujących rękoczynów.
Mało śpię ostatnio i nie mogę za bardzo odpocząć. Nocami nawiedzają mnie demony pachnące kiełbasą i sny, że po ślubie Pazurzasta wyrzuca moją kolekcję pornografii, ja się śmiertelnie obrażam. Panuje ogólne milczenie i wokół rozchodzi się swąd rozwodu, o który musimy wystąpić do papieża, a on czyta uzasadnienie i ...
Nie porzuca się przecież najwierniejszych przyjaciół nawet jeśli są papierowi. Niektóre z tych pań znam od dzieciństwa, niektóre są teraz zapewne ze dwa albo i trzy razy starsze ode mnie... ten tego.
Pełznąc ostatnio przez Meandry Wrzeszcza w kierunku Niedźwiednika zacząłem się nagle zastanawiać czemu część lamp ulicznych świeci, a część nie i czemu takim parząco karminowym światłem. Nie trwało to długo, bo zza zakrętu, dokładnie na końcu długiego kanionu ulicy wychynęło ogromne, czerwone słońce. Wyglądało jakby wylądowało właśnie miękko na budowanej estakadzie i miało się stoczyć majestatycznie w dół ulicy, miażdżąc uliczne latarnie i stapiając ludzi z szybami w oknach.
Na razie tyle. Zaraz ruszam do Olivy, gdzie wraz z Krzysiem będziemy fotografować agonię jesieni ze szczytu przegniłej wieży na Pachołku. Na koniec z serii kącik melomana subtelna etiuda połączona z bliżej nieokreśloną pochwałą joggingu. Mnie osobiście roztkliwia subtelny sopran tej drobnej blondyneczki...

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz