-
Shall we dance?
- Lets...
(teledysk Keshy)
Nawiedzili
mnie ostatnio Marzany. On ubrany po ludzku, uczesany i pozbawiony
tych wszystkich wystających, wyschniętych kawałków, najwyraźniej
pod dojmującym wpływem jej. Ona filigranowa przedstawicielka kasty
Małych, Ciepłych Blondynek, Które, Po Cichu Żądzą Światem,
dysponująca niskim, erotycznym tembrem głosu, który byłby zapewne
w stanie zmarszczyć wodę tudzież permanentnie zjeżyć i zmienić
w napuszone bestie Ogólnopolski Zjazd Łysych. Tak się akurat
złożyło, że mieliśmy z M spotkać się, chlać nieumiarkowanie,
śmiać się rubasznie i snuć opowieści nostalgicznie, ewentualnie
wymiotować obficie, tymczasem niespodziewanie postawił w mych
progach kobietę i wpuścił ją w ten skrzypiący, cuchnący
wydzielinami burdel i gąszcz przedwypłatowych braków, które
wyzierały z każdego kąta oczyma wielkimi i zamuszonymi jak u
głodujących afrykańskich dzieci. Niemniej Lady Dżi nie krzyczała
histerycznie i nie biegała po okolicy strząsając z siebie te
wszystkie, małe, przyjazne stworzenia, z którymi na co dzień
dzielę życie, choć z różnych względów nie piła. My za to nie
żałowaliśmy sobie, osiągając zasnute różową mgiełką wyżyny
i gdy potem odprowadzaliśmy ją do domu, i nagle zorientowaliśmy
się, że jesteśmy w nocy w samym epicentrum Neufahrwaser nie
przejęliśmy się specjalnie. Raźnym krokiem wracaliśmy przez
rozprute ulice, pośród rozerwanych szyn remontowanej linii, a w
pastelach zmierzchu szczerzyły się do nas obnażone spod sukienki
asfaltu bruki i jeszcze starsze tory pamiętające inne czasy i inne
historie.
M
opowiadał jak na uniwerku pracuje w ciasnym, kiszkowatym pokoju
wypełnionym stołem i jednym komputerem, o który walczy pięć
stłoczonych tam osób. Było sześć, ale pani profesor skorzystała
z przywilejów szarży i ewakuowała się poza horyzont zdarzeń.
Pokój ma też sufit misternie upleciony z azbestu i podobno wszyscy,
którzy tam pracują schodzą prędzej czy później na raka.
Ostatnio
byliśmy też stadem w WhiteTown, patrzyliśmy z drewnianych pokładów
na kłębiące się żaby i łapaliśmy piach we włosy na plaży pod
niekończącym się błękitnym niebem. Krzysiek mówił jak brał
Brutusa do weterynarza. Do weterynarza chodzą z nim raczej rzadko,
ale bestia bezbłędnie potrafi określić moment kiedy ma to
nastąpić. Musieli opancerzyć go w kaganiec i wlec przy
akompaniamencie zgrzytających o nawierzchnię, permanentnie
zablokowanych przednich łap. Gdy w końcu pani weterynarz spojrzała
w przekrwione, wypełnione szaleństwem oczy zapytała tylko: Czy on
nie jest wściekły?
Wczoraj
za to byliśmy na urodzinach, gdzie pośród nocy towarzystwo, rycząc
ze śmiechu śpiewało „Zombie” Crannberies, do programu karaoke.
Miasto zaś trzęsło się i huczało, a wiatr zdejmował chodniki i
przesuwał budynki.
Nie
pisałem przez chwilę, bo stworzyłem ostatnio notkę doskonałą,
Jej wspaniałość wypełniła mnie szczęściem i dumą, a potem
gdzieś między Wordem a systemem zalągł się diabeł i wszystkie
słowa opadły w nicość. Muszę przyznać, że po tym przez chwilę
nie byłem w stanie pisać. Więc teraz z prawdziwą ulgą generuję
to ostatnie zdanie.
Wenus
z Milo też zaczynała
od
obgryzania paznokci...
(RMF)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz