niedziela, 10 kwietnia 2011

Nigdy nie kaszl w trakcie sikania

- Shall we dance?
- Lets...

(teledysk Keshy)

Nawiedzili mnie ostatnio Marzany. On ubrany po ludzku, uczesany i pozbawiony tych wszystkich wystających, wyschniętych kawałków, najwyraźniej pod dojmującym wpływem jej. Ona filigranowa przedstawicielka kasty Małych, Ciepłych Blondynek, Które, Po Cichu Żądzą Światem, dysponująca niskim, erotycznym tembrem głosu, który byłby zapewne w stanie zmarszczyć wodę tudzież permanentnie zjeżyć i zmienić w napuszone bestie Ogólnopolski Zjazd Łysych. Tak się akurat złożyło, że mieliśmy z M spotkać się, chlać nieumiarkowanie, śmiać się rubasznie i snuć opowieści nostalgicznie, ewentualnie wymiotować obficie, tymczasem niespodziewanie postawił w mych progach kobietę i wpuścił ją w ten skrzypiący, cuchnący wydzielinami burdel i gąszcz przedwypłatowych braków, które wyzierały z każdego kąta oczyma wielkimi i zamuszonymi jak u głodujących afrykańskich dzieci. Niemniej Lady Dżi nie krzyczała histerycznie i nie biegała po okolicy strząsając z siebie te wszystkie, małe, przyjazne stworzenia, z którymi na co dzień dzielę życie, choć z różnych względów nie piła. My za to nie żałowaliśmy sobie, osiągając zasnute różową mgiełką wyżyny i gdy potem odprowadzaliśmy ją do domu, i nagle zorientowaliśmy się, że jesteśmy w nocy w samym epicentrum Neufahrwaser nie przejęliśmy się specjalnie. Raźnym krokiem wracaliśmy przez rozprute ulice, pośród rozerwanych szyn remontowanej linii, a w pastelach zmierzchu szczerzyły się do nas obnażone spod sukienki asfaltu bruki i jeszcze starsze tory pamiętające inne czasy i inne historie.
M opowiadał jak na uniwerku pracuje w ciasnym, kiszkowatym pokoju wypełnionym stołem i jednym komputerem, o który walczy pięć stłoczonych tam osób. Było sześć, ale pani profesor skorzystała z przywilejów szarży i ewakuowała się poza horyzont zdarzeń. Pokój ma też sufit misternie upleciony z azbestu i podobno wszyscy, którzy tam pracują schodzą prędzej czy później na raka.
Ostatnio byliśmy też stadem w WhiteTown, patrzyliśmy z drewnianych pokładów na kłębiące się żaby i łapaliśmy piach we włosy na plaży pod niekończącym się błękitnym niebem. Krzysiek mówił jak brał Brutusa do weterynarza. Do weterynarza chodzą z nim raczej rzadko, ale bestia bezbłędnie potrafi określić moment kiedy ma to nastąpić. Musieli opancerzyć go w kaganiec i wlec przy akompaniamencie zgrzytających o nawierzchnię, permanentnie zablokowanych przednich łap. Gdy w końcu pani weterynarz spojrzała w przekrwione, wypełnione szaleństwem oczy zapytała tylko: Czy on nie jest wściekły?
Wczoraj za to byliśmy na urodzinach, gdzie pośród nocy towarzystwo, rycząc ze śmiechu śpiewało „Zombie” Crannberies, do programu karaoke. Miasto zaś trzęsło się i huczało, a wiatr zdejmował chodniki i przesuwał budynki.
Nie pisałem przez chwilę, bo stworzyłem ostatnio notkę doskonałą, Jej wspaniałość wypełniła mnie szczęściem i dumą, a potem gdzieś między Wordem a systemem zalągł się diabeł i wszystkie słowa opadły w nicość. Muszę przyznać, że po tym przez chwilę nie byłem w stanie pisać. Więc teraz z prawdziwą ulgą generuję to ostatnie zdanie.

Wenus z Milo też zaczynała
od obgryzania paznokci...

(RMF)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz