sobota, 11 grudnia 2010

Tropy bestii w śnieżnej zawiei

To było gorzej niż nieuczciwe.
To było nieopłacalne...

Znowu zapominam czasy kiedy nie odśnieżałem. Las, przez który przechodzę w drodze do domu, sprawia niesamowite wrażenie. Każda gałązka pokryta śniegiem, białe kopuły, wąska wydeptana ścieżka. Zorza zachodu, nisko wśród gałęzi. Śnieg emanujący miękkim, lekko żółtym blaskiem. Taka kość słoniowa. Gdy dotarłem do domu, już na dole, na wycieraczkach, zrzuciłem wszystko co mokre. Zatrzymałem się na moment i pozwoliłem by świat sunął dalej wokół mnie. W końcu drgnąłem, ponownie włączyłem się do ruchu. Otworzyłem drzwi na oścież i poszedłem pospacerować boso po śniegu do kolan.
Wiatr rozrywa chmury i nagle pośród śnieżycy, w której nie widać na wyciągnięcie ramienia, śnieg kończy się jak nożem uciął i z góry z siłą fotonowego młota spada złote światło słońca, a wokół w zapadłej nagle ciszy, na tle błękitnego nieba opadają obłoki śniegu. Po dwudziestu minutach znowu nadchodzi szary zmrok i pośród białych wirów suną tylko skulone postacie ludzi lub potworów. Wygląda to tak, jakby w górze toczyła się wojna. Z całej firmy chyba już tylko ja nie kaszlę.
Zapada zmierzch. Powietrze jest przejrzyste, wiatr porwał chmury wypuszczając na wolność fortecę księżyca sunącą powoli pośród tysiąca odcieni niebieskości i błękitów. Smażę powoli obiad w oczekiwaniu na Szponiastą i wściekam się po cichu bo znów nie dam rady dotrzeć na wieczorek Marzana. Brak mi ludzi, z którymi mógłbym dzielić fascynacje i tęsknoty. Z drugiej strony, oni wszyscy poszli do przodu, a ja zostałem, sam nie wiem gdzie. Powietrze wokół wypełniają pierwsze wirujące płatki śniegu.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz