To
było gorzej niż nieuczciwe.
To
było nieopłacalne...
Znowu
zapominam czasy kiedy nie odśnieżałem. Las, przez który
przechodzę w drodze do domu, sprawia niesamowite wrażenie. Każda
gałązka pokryta śniegiem, białe kopuły, wąska wydeptana
ścieżka. Zorza zachodu, nisko wśród gałęzi. Śnieg emanujący
miękkim, lekko żółtym blaskiem. Taka kość słoniowa. Gdy
dotarłem do domu, już na dole, na wycieraczkach, zrzuciłem
wszystko co mokre. Zatrzymałem się na moment i pozwoliłem by świat
sunął dalej wokół mnie. W końcu drgnąłem, ponownie włączyłem
się do ruchu. Otworzyłem drzwi na oścież i poszedłem
pospacerować boso po śniegu do kolan.
Wiatr
rozrywa chmury i nagle pośród śnieżycy, w której nie widać na
wyciągnięcie ramienia, śnieg kończy się jak nożem uciął i z
góry z siłą fotonowego młota spada złote światło słońca, a
wokół w zapadłej nagle ciszy, na tle błękitnego nieba opadają
obłoki śniegu. Po dwudziestu minutach znowu nadchodzi szary zmrok i
pośród białych wirów suną tylko skulone postacie ludzi lub
potworów. Wygląda to tak, jakby w górze toczyła się wojna. Z
całej firmy chyba już tylko ja nie kaszlę.
Zapada
zmierzch. Powietrze jest przejrzyste, wiatr porwał chmury
wypuszczając na wolność fortecę księżyca sunącą powoli pośród
tysiąca odcieni niebieskości i błękitów. Smażę powoli obiad w
oczekiwaniu na Szponiastą i wściekam się po cichu bo znów nie dam
rady dotrzeć na wieczorek Marzana. Brak mi ludzi, z którymi mógłbym
dzielić fascynacje i tęsknoty. Z drugiej strony, oni wszyscy poszli
do przodu, a ja zostałem, sam nie wiem gdzie. Powietrze wokół
wypełniają pierwsze wirujące płatki śniegu.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz