Samotnicy są z samej
definicji drapieżnikami
Maszeruję w samym środku błękitnej tarczy planety, pod tym
bezbrzeżnie pustym niebem czuję się jak cel. Rozgrzane do białości promienie
światła ciekną ulicami, po skórze, po ścianach, skraplają, zbierają w
świetliste strumienie i fale. Miasto tonie w upale, nawet nocne widma blakną
pożerając jakby trochę mniej skinheadów. Wszystkie najpiękniejsze katastrofy
zaczynały się niespodziewanie. Kochankowie o splecionych na zawsze dłoniach w
zaułku w Pompejach, otwarta, dziecięca książka na stole w jednym z
zamarzniętych w czasie osiedli koło Czernobyla. „Reflecking God” Mansona jest
najwspanialszą z piosenek do umierania. Sam Bóg będzie jej słuchał kończąc
pewnej niedzieli Wszystko.
Na zewnątrz jest 38 stopni, rozmawiałem ze starszym przez
sieć, w Uzbekistanie jest zimniej. Obiecał przywieść jakąś berbeluchę z
Taszkientu i kiełbasę z konia.
Szponiasta z rodzinną falą ruszy przez Polskę. Ja zaś
pozostanę sam na sam z remontem. Policzę się nareszcie z moim toksycznym
przyjacielem zieleniącym się soczyście w najdalszym kącie, na południe od
szafy. Wyrwę flaki z sufitu i zasmaruję drania czymś co nazywa się Hydrostop
antygrzybiczny i lekko opalizując przelewa się leniwie w butelce niczym sperma
Szatana. Nadchodzi czas bólu i grozy... oraz nagich, cekolowych zjaw
grzechoczących upiornie pustymi puszkami o drugiej nad ranem.
Znajomy z wykopków Pazurzastej przysnął w upale za
kierownicą, zbudziły go tajemnicze drgania i widok uciekających ludzi. Okazało
się, że pojechał sobie przez rząd ustawionych na poboczu kobiałek. Podobno nie
zatrzymał się w obawie przed linczem.
Idę z tobą! I tylko mi nie mów,
że Kraina Ciemności to nie
miejsce dla kobiet!
(Sindbad – legenda 7 mórz)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz