niedziela, 4 kwietnia 2010

Płoną twe skrzydła złotowłosa Nike



Zapalone szczyty drzew. Każdy cień kryje tajemnicę. Urywany śmiech. Ogromna kula słońca osiada gdzieś za błękitnymi smugami morenowych wzgórz. Wady ukochanych istot w lustrze miłości wydają się urocze. Absolutną zaś wolność uzyskać można jedynie tracąc wszystko co się kochało. Był taki wiersz, czy nie Madame Szymborskiej? Ludzie stoją w kolejce do nieba a pośród nich krążą anioły odbierając to co najcenniejsze, staruszce pożółkłe zdjęcie, dziecku pieska.
Dziś minął pierwszy od dawna dzień, w którym nic nie musiałem a wszystko mogłem. Zapchałem go w sumie treścią po brzegi, ale nigdzie się nie spieszyłem. Jestem spokojny.
Ostatnie tygodnie były piekłem wcielonym. Trzy prace dzienne, ciągły pośpiech, pot, kwas podchodzący falą z żołądka i cieknący kropelkami z kącików oczu. Momenty czystej rozpaczy i roziskrzonej wściekłości. Przeklinanie Boga, Bogini i losu. W pewnym momencie stwierdziłem, że zdarza się to już tak często, że staje się rutyną. Nie można być wciąż zrozpaczonym, czy wściekłym. To są emocje ekspresywne a nie rutynowe. Poczułem, że to wszystko mniej mnie rusza, że myśli obrastają ołowiem a żyły twardnieją. Poczułem się lepiej.
Obecnie zrobiło mi się odrobinę nieswojo, bo zabrakło mi celów. Wszystkie zrealizowałem. Czuję się jak pocisk transkontynentalny wystrzelony w ostatnich chwilach wojny atomowej. Szukam celów, których już nie ma, porównuję do mapy, na której nic się nie zgadza. Nade mną rozciąga się czyste niebo, pode mną kłębi się skrywający wszystko, rozświetlany od wewnątrz dym. Taki moment gdy nie odczuwam żadnej konieczności, wszystko mogę. Nie myślę więc o ilości paliwa w bakach, nie myślę o przyszłości i delektuję się swobodnym lotem.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz