Zapalone szczyty drzew. Każdy cień kryje tajemnicę. Urywany
śmiech. Ogromna kula słońca osiada gdzieś za błękitnymi smugami morenowych
wzgórz. Wady ukochanych istot w lustrze miłości wydają się urocze. Absolutną
zaś wolność uzyskać można jedynie tracąc wszystko co się kochało. Był taki
wiersz, czy nie Madame Szymborskiej? Ludzie stoją w kolejce do nieba a pośród
nich krążą anioły odbierając to co najcenniejsze, staruszce pożółkłe zdjęcie,
dziecku pieska.
Dziś minął pierwszy od dawna dzień, w którym nic nie
musiałem a wszystko mogłem. Zapchałem go w sumie treścią po brzegi, ale nigdzie
się nie spieszyłem. Jestem spokojny.
Ostatnie tygodnie były piekłem wcielonym. Trzy prace
dzienne, ciągły pośpiech, pot, kwas podchodzący falą z żołądka i cieknący
kropelkami z kącików oczu. Momenty czystej rozpaczy i roziskrzonej wściekłości.
Przeklinanie Boga, Bogini i losu. W pewnym momencie stwierdziłem, że zdarza się
to już tak często, że staje się rutyną. Nie można być wciąż zrozpaczonym, czy wściekłym.
To są emocje ekspresywne a nie rutynowe. Poczułem, że to wszystko mniej mnie
rusza, że myśli obrastają ołowiem a żyły twardnieją. Poczułem się lepiej.
Obecnie zrobiło mi się odrobinę nieswojo, bo zabrakło mi
celów. Wszystkie zrealizowałem. Czuję się jak pocisk transkontynentalny
wystrzelony w ostatnich chwilach wojny atomowej. Szukam celów, których już nie
ma, porównuję do mapy, na której nic się nie zgadza. Nade mną rozciąga się
czyste niebo, pode mną kłębi się skrywający wszystko, rozświetlany od wewnątrz
dym. Taki moment gdy nie odczuwam żadnej konieczności, wszystko mogę. Nie myślę
więc o ilości paliwa w bakach, nie myślę o przyszłości i delektuję się
swobodnym lotem.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz