czwartek, 29 kwietnia 2010

Jesteś taki piękny... gdy jesteś przerażony



Wczoraj miałem w domu sieć... Skończyła mi się jak wkład w długopisie około drugiej nad ranem. Słabła, słabła i zdechła. Obecnie jestem zajęty dociekaniem „Czemu”.
W ogóle tydzień jest dość potworny, od poniedziałku mam takiego pecha, że zastanawiam się czy się gdzieś nie zamknąć, ewentualnie wykopać jakiś okop. Dziś ostatecznie zdawaliśmy Dzielnicę Dziwnych Klatek. Konflikt rozpętany z powodu Kampanii Zimowej i związanej z nią z lekka stalingradzkiej akcji odśnieżania, zaowocował ostatecznie rozwiązaniem kontraktu. Oznacza to także, że nie będę się musiał opędzać od nadobnych przedstawicielek Spółdzielni próbujących mnie podkupić i zwabić na stałe w miejscowe pentagony podwórek. Okazałem się uparty i oporny i żadna miejscowa Kirke nie sprawiła, że przyrosłem do miotły pośrodku któregoś z placów, zmieniając się w pierwsze w historii botaniki Drzewo Okularnika. Mojego szefa nie lubili tam pasjami, z wzajemnością zresztą, mnie za to dość lubili, choć czasem była to sympatia z lekka obłąkana. Będzie mi brakowało jęków startujących samolotów.
Gdy wylądowałem w Cmentarnej Wieży było mi tak źle, że przysiadłem na półpiętrze, myśląc o tym, że gdy już, już zwycięstwo jest w zasięgu rąk, zmienia się ono w popiół i osypuje się między palcami. Jestem zmęczony. Ten niekończący się pościg za chwilą spokoju drenuje moją duszę, każda kolejna klęska zostawia w niej krwawiące rany a ja biegnę wciąż przed siebie z ozorem na wierzchu i siejąc pacynami posoki. Zawsze gdy myślę, że mogę się już zatrzymać, w pobliżu wybucha wulkan, albo szalony rodzic wytwarza w rodzinnym akceleratorze nienażartą czarną dziurę. Myślałem tak sobie gapiąc się tępo w przestrzeń, czy też może na bielącą się nieopodal, wśród świeżutkich liści tabliczkę na grobie Horsta Mellera. Potem wstałem nagle i wspiąłem się na dach. Wyszedłem na gzyms ponad wiatrem. Pode mną pulsowała obojętna, podświetlona od wewnątrz wiosną rzeczywistość. Ciepłe podmuchy wydymały koszulę i ocierały się o żebra. Oparłem się o wielki napis Impro, czubki moich butów wystawały poza dach.
Po dłuższej chwili, lekko chwiejnie zszedłem i niespiesznie ruszyłem na dół by jeszcze przez chwilę być wśród was.
A tak poza tym kot zwany Ebolą zeżarł szpilkę. Stasie nie były tego do końca pewne więc Zwany Czesiem wziął bestię za fraki i zabrał ją do weterynarza, żeby wykonać slajdy. Szpilka rzeczywiście się znalazła. Zdążyła już pokonać dwie trzecie kota. Na szczęście wędrowała plastikową kulką do przodu. Kot terroryzował pielęgniarki, potem został poćwiartowany, potem się obudził i dalej terroryzował pielęgniarki. Wszystko zdaje się więc być w porządku.
Z zabawnych, zależnie od punktu widzenia, zdarzeń przytoczę jeszcze tylko ostateczną manifestację pecha we wtorek, kiedy to właśnie otwierana butelka Sprita pękła na całej długości i eksplodowała. Byłem po 11 godzinach kurewskiej roboty, obok stał obiad, który miał wypełnić swym rozkosznym ciepłem moje pokurczone wnętrze, już, już miałem usiąść... ale nie. Trzy godziny mycia ścian, stołów, lamp, monitorów, okularów, siebie i ogólnie wszystkiego, aż po pojedyncze długopisy. Nawet pieprzony kaktus. Na szafie został mój obrys ułożony z kolapsujących, cukrowych kropelek. Wyglądał mrocznie i dostojnie, niczym cień na ścianie Hiroszimy, czy końcówka filmu „Hero”. Mogłoby to być wspaniałe, gdyby nie było tak kretyńsko absurdalne.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz