niedziela, 25 kwietnia 2010

On gdzieś tam musi być, yć, yć, yć...



- Cześć Baśka, jaka ładna kurteczka.
- Nie uwierzysz, ale pod nią nie mam
zupełnie nic.
- Nie przejmuj się, może jeszcze urosną

(Angora)

No i tak. Wczoraj leciał na jedynce „Skarb Narodów” no nie? A w Brzeźnie trwa trzeci tydzień, orgia szaleństwa spowodowana kolektywnym przepuszczaniem marynarskiej pensji Seby. Stado strzępi się, gubi krople, łapie nowe, znów się kumuluje. Twór pulsujący, przemieszczający się bez ustanku aż po ostateczny kres esencji życiowych i ostatnią monetę dwudziestogroszową. Byłem już zwarzony piętnastoletnim koniakiem, który Starszy dostał od Uzbeków, gdy najeżony łopatami, latarkami i szkłem wszelkiego rodzaju Twór wypełnił szczelnie moje drzwi na świat i stanowczo zażądał ode mnie współudziału w wyprawie na poszukiwanie Skarbu Gestapo w okolicznych bunkrach. Następne godziny mgliście napływają do mnie stroboskopem migających latarek, przekleństw i brodzenia w lodowatej, czarnej wodzie sięgającej do pasa, która zawierała zapewne ameby, trąd i te małe, rozwścieczone paskudztwa z Amazonki, które wciskają się w mosznę i zaczynają żreć człowieka od środka. W głębi pod nogami chrzęściły prehistoryczne warstwy butelek i zapewne szkielety. Co czas jakiś któraś z postaci znikała nagle i niespodziewanie zapadając się w któryś ziejących w podłodze włazów prowadzących w dół na zatopione piętra. Cud, że nikt nie zginął, choć może i zginął, okaże się po południu, gdy już wszyscy powrócą do świata żywych i będą w stanie się policzyć.
Przyznaję się bez bicia, okazałem się softem. Stałem jedynie na progu ze szperaczem i rzucałem co jakiś czas uwagi typu: O tam chyba coś się błyszczy! I stado rozchlapując roztwór gnało w jakiś mroczny kąt. Na rzeczowe skądinąd pytania o mój karygodny brak zaangażowania, odpowiadałem skromnie, że są ludzie stworzeni do wielkich czynów, nieustraszeni odkrywcy i eksploratorzy i takie żuczki z tła jak ja, trzymające usłużnie szperacze rozświetlające im drogę ku wielkim czynom. Cóż za ohydny cynizm, tfu! Gardzę sobą... i nie muszę dzisiaj suszyć butów, tudzież wyciągać jakiejś wijącej się pijawki z mojego drogocennego odbytu.
A dziś idziemy herbacianą ekipą na dzień otwarty stadionu. Jest blisko, zbieramy się więc przed moją bramką. Będziemy rzucać Krewetką z 60-cio metrowego dźwigu i patrzeć jak się odbija.

List do NFZ:
Nasz dziadek miał ostry atak
kolki nerwowej, więc wezwaliśmy
pogotowie. Przyjechał zalany w
trupa lekarz. Nasikał do szafy,
zrobił zastrzyk w wersalkę, posłał
wszystkich w diabły i pojechał. A
dziadek tak się śmiał, że kolka mu
przeszła sama.
Dziękujemy!

(Angora)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz