środa, 3 lutego 2010

Ja pamiętam wszystko... inaczej



Budzisz się rano i nic
nie widzisz bo oczy
zostały w szklance

(Lenn reagując na opowieść Avatara o spaniu w szkłach kontaktowych)

Gdy po raz milion sześćdziesiąty ósmy zakończyliśmy odśnieżanie Schodów Do Nieba, wspiąłem się na ich szczyt i w roziskrzonej słońcem scenerii, wysoko ponad światem uniosłem ponad głowę szuflę i wydałem zuluski okrzyk zwycięstwa. Odbił się echem pośród budynków i ośnieżonych stoków morenowych wzgórz. Pomknął w górę i rozpłynął się pośród intensywnego błękitu nieba. Tryumf na jaki nas stać w świecie ogrodzonych parcel i dawno wygasłych ognisk.
Mamy w firmie jeszcze więcej żarówiasto różowych szufli, niedługo pewnie jeszcze otrzymamy wszyscy różowe, puchate kombinezony i będziemy firmą inną niż wszystkie...
Miejscowa przedstawicielka Emeryt Komando, która za każdym razem ciężko dyszy obserwując przez judasza jak sprzątam, dopadła Stasia Zwanego Czesiem, gdy nie spodziewając się niczego beztrosko rozpylał śnieg po okolicy niczym rozrzutnik obornika, i zarzuciła mu zamach na jej świętą pergolkę, nieśmiało wystawiającą lewy, górny rożek z trzymetrowej zaspy. Na nic zdały się tłumaczenia, że codziennie przerzucamy tu z 5 ton śniegu i mamy już trochę dość przenoszenia go 15 metrów przez podwórko po jednej łopacie na raz. Negocjacje nie przebiegły dobrze, albowiem zaobserwowałem udręczony ryk Stasiuli oraz szybującą ponad śnieżnymi równinami aluminiową szuflę. Ostatecznie ustaliliśmy, że rzeczoną pergolkę dyskretnie połamiemy na kawałki a potem będziemy twierdzić, że to korniki śnieżne. „No co nie słyszała pani o kornikach śnieżnych? Po 20 centów w kłębie, białe jak pośladki Jarka i Leszka. Widzieliśmy całe stadko jak raźno galopowało w kierunku  lasu...”.
Śnieg pada ostatnio na tyle często, że zaczęliśmy się już zastanawiać czy nie oczyszczać chodników za pomocą benzyny i zapałek. Zapewniłoby to odpowiednią skuteczność i oszczędziło sił i czasu, a ponadto zapewniło by nam zapewne lokalną sławę. Staszek Piroman i Kiszczak Żółty Kanister - „Podpalacze Chodników”, czyż to nie brzmi dumnie.
Zima chce nas złamać, jedyne co mnie pociesza to to, że Ostateczne Zwycięstwo i tak będzie nasze.
A tak poza tym szefowa spółdzielni, dla której z takim poświęceniem wypruwamy sobie podroby, jest albo niewidoma, albo niedorozwinięta, albo ma plan. Podejrzewam, że ktoś jej zwyczajnie posmarował żeby się nas stamtąd pozbyć. Według niej to co odśnieżone nie było odśnieżane, co sprzątnięte nie było sprzątane. Gdy się zapierdala po 6 – 7 dni w tygodniu po 6 – 8 godzin, i dostaje żałosny procent tego co powinno się zarobić, to ma się prawo oczekiwać odrobiny wdzięczności, a nie szykan, knucia za plecami i gróźb. Tak więc zdaje się wypowiadamy umowę i opuszczamy Dzielnicę Dziwnych Klatek. Dzięki niech będą Bogom Eternii, wreszcie skończą się te codzienne, półtoragodzinne wyprawy z jednego końca świata na drugi, walki z chronicznymi podkładaczami gum i niedorozwiniętymi kretynami, którzy nie potrafią się nauczyć, że drzwi otwiera się klamką. W końcu powracamy ze wsi do miasta.

Gdy stos pogrzebowy foki był
gotowy zapaliłem zapałkę i od
razu stało się dla mnie jasne, że
przesadziłem. Stos nie zajął się
ogniem. On eksplodował!
Siła wybuchu była niesamowita.
Wyglądało to jak Bejrut. Nic w
promieniu 50 metrów nie pozostało
takie samo. Oprócz foki...

(Clarkson)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz