Przysięgi przy świetle gwiazd. Wódka wymieszana z krwią,
pita z potłuczonych kieliszków i odciętych diamentem szyjek półlitrówek, z
zakrętką u spodu. Wiatr co budzi las i zapach wiosny. Ponad lodową pustynią
naszej zimowej egzystencji narasta coś i nabrzmiewa zapowiedzią ciepła i
śpiewem szalonych ptaków. Brzeźno wypiło za moje zdrowie. Brzeźno wyśmiało
kolejny krzyżyk, kamień milowy na drodze do bungalowu kostuchy, umiejscowionego
koniecznie nad czarnobiałym jeziorem. Życzenia, klepanie po plecach, smród
palonych szmat z rozżarzonych papierosów wypełniający płuca. W tej okolicy nie
umiera się z przyczyn naturalnych.
Dziś o stopień na drabinie bytów wyżej – herbaciarnia.
Zdeformowane plastycznie niedobitki Gratki i trochę przyjaciół. Chciałem
zaprosić Yoru, ale w jednym pomieszczeniu będzie już i tak Lenn i Marzan,
postanowiłem więc zmniejszyć ewentualnie ciężar potencjalnej katastrofy. Czym
mniej rozwścieczonych kotów w worku tym lepiej. Choć z drugiej strony, ileż
byłoby radości, gdybym zaprosił Lauera i wszystkie jego byłe... Wpuściłbym cały
ten tłum do pomieszczenia bez okien, zatrzasnął drzwi i uciekł.
Na koniec etap trzeci, czyli rodzina. Pewnie jak zwykle coś
powierzchownego, dyktowanego wyższą koniecznością. Czasem zastanawiam się czy
jak Monte Christo nie powinienem nie jeść pod ich dachem. Z drugiej strony, ich
dach nadal, teoretycznie jest moim dachem, więc idea wysublimowanej, cichej
zemsty pozostanie raczej niezrealizowana.
Potem już tylko Święto Murarzy i nasza piąta rocznica.
Uczcimy to pewnie idąc do kina na jakąś jatkę. I całując się w nosy i policzki,
bo pewnie któreś znowu będzie chore, a nie doszliśmy jeszcze do tak
ekstremalnego stopnia zażyłości, by zarażać się specjalnie nawzajem i siąpić z
nosów w kropelkowej ekstazie wysokiej gorączki i cierpienia.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz