wtorek, 15 grudnia 2009

Ksenofobia pełna miłości



- Paweł, a ty jaki masz znak zodiaku?
- Ja nie mam znaku zodiaku, jestem
katolikiem.

(Na uczelni Avatarro)

Przedświt. Pośród ciężkich, szarych zwałów mgły, wynurza się ośnieżona ściana lasu. Śniegiem oblepiona jest każda gałązka, zeschły liść czy igła. To wszystko co chwilę przenika skowyt lotniczych turbin, gdy silniki Wizzairów szczytują w tym ostatecznym momencie, gdy szybkość przeważa grawitację. Widok czarowny, cichy las pośród którego rozbrzmiewają nawoływania mechanicznych dinozaurów. Gdzieś tam podobno jest prawdziwa Matarnia, z domkami, kościółkiem i Wenclem w ogródku. Kiedyś gdy ziemia wessie błoto wejdę w te lasy i udam się na poszukiwanie. Ostatni, podwórkowy Livingstone szukający pośród podmiejskich lasów dzielnic, które osunęły się w mit.
Na razie mamy zimę. Znaczy gdzieniegdzie. W Brzeźnie 5 stopni i nawet dość sucho, ale to w końcu ostateczne dno świata. Na górnym tarasie śnieg miejscami do połowy łydki. Pojawia się stopniowo za oknami autobusu linii 110, coraz więcej z każdym zakrętem. Ta biel zdejmuje ze mnie pieczęć przekleństwa jesiennej szarości, ale nakłada parę innych rzeczy, gdy tę cholerną zimę muszę przenosić z miejsca na miejsce o wpół do szóstej rano.
Marzana zwolnili z roboty do świąt, bo podobno sieje swoim wyglądem popłoch w ciasnej przestrzeni uczelnianych korytarzy. Ja zaś wszedłem do mieszkania, które szlifowały Blondyny z Newportu. Jedna jest straszna, druga jest względna. Obie natomiast trwały akurat w takim pochylonym przykucnięciu, które odsłania plecy i okolicę. Faktycznie w jednym przypadku objawiły mi się stringi, natomiast w drugim... diabli wiedzą co to było, brązowe i pomarszczone, jakby z barchanu próbowano stringi wycinać nożem do tapet... Nieee, to zbyt straszne nawet jak na mnie. Umówmy się, że nic nie widziałem... Cholera! Czy to w ogóle ma jakąś nazwę?!
Z rzeczy dziwnych wspomnę jeszcze tylko nasze wyjście na brzeźnieńską plażę. Musieliśmy przerwać Piątkowy Wieczorek Integracji bo ostatecznie jednak Bart dowiózł mi kasellę i pognaliśmy na pocztę by zdążyć przed zamknięciem i porozsyłać mą krwawicę przeróżnym zabawnym instytucjom, które lubią wysyłać takie śmieszne druczki zaczynające się zwykle od słów: Szanowny Panie. Termin płatności minął... Kurcze sam nie wiem za co oni mnie tak szanują. W każdym razie po załatwieniu sprawy poszliśmy z mą Lady kawałek dalej i przez Stare Brzeźno wydostaliśmy się na plażę, a tam w ciemnościach dwie smugi reflektorów i zachęcający terkot silnika. Podeszliśmy bliżej a tu jedzie sobie coś na gąsienicach i ciągnie za sobą taką robotniczą wozo – chałupkę. Co to na budowach zostawia się w tym rzeczy, żeby złodzieje wiedzieli gdzie szukać i nie pałętali się po placu. Przecież w końcu mogłoby im stać się coś złego. W chwili gdy pobrzękujące misterium rdzy i zbutwiałych pacyn smaru, minęło nas, zorientowaliśmy się po czy idziemy. A mianowicie po niegdysiejszym dnie morza. Co to ma być, ledwie się człowiek odwróci a już Marzan bije dresiarzy a rada miejska powiększa sobie plaże o 15 metrów. Z brzegu w głąb zatoki ciągną się jeszcze grube stalowe rury, którymi tłoczono na brzeg piasek. To metalowe cholerstwo najwyraźniej jeździło sobie w tę i nazad uklepując piasek.
Pamiętam jak na takim świeżo upompowanym piaseczku usiadłem sobie kiedyś na plaży w WhiteTown. Byłem w krótkich gaciach, krosty schodziły mi z nóg jeszcze pięć tygodni później.

- Babciu nie widziałaś moich
tabletek? Miały napis LSD.
- Pierdolić tabletki! Widziałeś
smoka w kuchni?

(Bash)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz