Odchodzi piątek. Księżyc mi świeci w kuchni. Jest tak jasny
i uporczywie intensywny, że wydaje się jakby wszystkie płaskie powierzchnie
były z lodu, mleczne i lekko szkliste, ze światłem w środku. Zabrałem ostatnio
Szponiastą specjalnie na plażę by zobaczyła swój księżycowy cień. Wszak znać
swój księżycowy cień to obowiązek każdego kota.
Przemija niedziela. Księżyc dziś jest taki jasny. Morze
spokojne jak lustro, na popielatej emalii ciemniejącego powoli nieba
porozmazywane na wszystkie strony smugi obłoków. Dzień Wszystkich Zmarłych i
tych co przekroczyli tak daleko siebie, że otrzymali koncesję na świętość i
abonament na aureolę.
Jest cicho, w parku, na plaży, pomiędzy blokami. Pusto i
spokojnie. Lubię te chwile, gdy mogłoby się wydawać, że wszyscy nie żyjecie a
cały świat należy do mnie. Wzrok sięga daleko, widać migotanie Zitałersów i
dźwigów odległego Gottenhaven. Opowiadają im migoczące pośród piasku plaży
kolorowe znicze. Nad świat nadchodzi noc. Podobno gdzieś tam za morzem Marzan w
swym mieszkaniu pełnym papieru, tworzy nową armię by uderzyć niczym fala o
zbocza Parnasu. To takie miejsce, gdzie przy pomocy barwionego etylenu rafinuje
się sztukę. Na cmentarzu widziałem dziewczynę w turkusowych stringach myjącą
grób.
Kończy się poniedziałek. Rano rozbijałem się pośród
lodowatego wiatru po Krainie Dziwnych Klatek. Coraz więcej ludzi mówi mi tu
„dzień dobry” i coraz mniej psów szczeka na mnie przez drzwi. Gnając około
południa do drugiej roboty natknąłem się na Hanię, w tej jej długiej kurteczce
typu paróweczka. Szła do lekarza, bo chyba załapała coś, od swojej Zdobyczy. Z
głuchym kłapnięciem ugryzłem się w ozór zanim wymknęło mi się „Rzeżączka?”. Na
budowie pierwszy raz w życiu widziałem jak ktoś innego ktosia usiłuje utopić
żywcem w betonie. Pamiętajcie, w każdym człowieku tkwi dobro, zawsze należy
liczyć na pomoc bliźniego, na poryw ludzkiej solidarności, wyciągniętą rękę...
zawsze należy też przygotować sobie drogę ucieczki, a najlepiej dwie. Koleś
ryczał jak ranny łoś w dziurze, po pas w rzadkim betonie, a my staliśmy nad nim
w pięciu rycząc ze śmiechu i pokazując go sobie palcami. Dobrze, że się
skończył beton, bo pewnie zanim byśmy się uspokoili po typie zostało by parę
bąbelków na mętnej powierzchni.
Potem odwiedziłem Ciapkozaura pośród kanciastych wież
Niedźwiednika. Naładowałem plecak papierzyskami, pożarłem zupę ogórkową i
kryzysówki i obejrzałem na kompie jak lata kosiarka. Na dół zszedłem przez
nocny las pełen powalonych drzew. Liście przykryły ścieżki a plamy księżycowego
blasku wydobywały spośród mroku niespodziewane kształty. Każdy cholerny krok
był przygodą.
Po drodze napadłem Awarię by wysłuchać najnowszego
Rammsteina i obejrzeć kilkaset zdjęć.
Na łąkach za szpitalem jakiś typ wyprowadzał czwórkę rosłych
bokserów. Radośnie rzucił piłeczką przez ciemność trafiając mnie w dołek, z
pięć centów nad tym co lubią ciągnąć Igory. Potem zaś ciemność ożyła i znikąd
pojawiły się rotujące girlandy śliny i prychającej serdeczności.
Gdy ostatecznie dowlokłem się do domu i usiadłem z głuchym
westchnieniem nad herbatą, za oknem zaryczał mi Seba, który jak każdy prawdziwy
marynarz, organicznie nie może znieść towarzystwa tych wszystkich, wstrętnych
pieniędzy i trzeci tydzień jest zajęty uporczywym wydawaniem pensji. Usłyszałem
więc z mroku płaczliwe wyznanie, że już go nie kocham i nie cenię i nie chcę
przychodzić i w ogóle, zły jakiś jestem i o! No to poszedłem.
Najwyraźniej pamiętam, oczywiście poza wyczynowym rzucaniem
beretem w świecznik oraz gry w butelkę, która miała wykazać kto przybije sobie
gwoździem półtorakiem dłoń do blatu, konkurs na odśpiewanie kawałka z
ulubionego musicalu. Ja zdaje się z pomocą mojej słowiańsko - brzeźnieńskiej
angielszczyzny wycharczałem rewolucyjną rotę wzywającą lud Paryża na barykady z
„Nędzników”:
Du ju hir de
pipel sing
sinning
song of angry men
mmlalala
pipel hu wil newer slejw egejn
lala biting
of jor hart, rara biting of we dram
coś tam cam dej łen tumoroł kam
itd.
I wreszcie, ostatecznie nadszedł wtorek. Ocknąłem się na
kanapie w domu Mikado, przytłoczony jędrną a obfitą, damską piersią, spętany
gładkim kobiecym ramieniem i lśniącymi, rudymi lokami wypełniającymi mi
szczelnie nozdrza, jamę ustną i zdaje się intymnie oplatającymi migdałki.
Później miałem się dowiedzieć, że to żona kumpla, do tego w ciąży, więc
technicznie rzecz ujmując na kanapie była nas trójka. Sam nie wiem czy cieszyć
się, czy rozpłakać, niegdyś taką sytuację zapewne bym praktycznie wykorzystał,
żeby nie powiedzieć namacalnie. Okolicę zaściełały ciała i butelki, po których,
nie specjalnie delikatnie wytoczyłem się na zewnątrz by powitać nowy, wspaniały
dzień i światło wypalające na wylot udręczone spojówki. Po robocie mam iść
pomalować kobiecie ciasny, nieprzewiewny korytarz farbą olejną, a wieczorem
ląduję na filmach u sióstr... Dziś znów wzejdzie księżyc. Czuję już nagły
przypływ krwi. Help me! S.O.S...
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz