wtorek, 3 listopada 2009

Trzy nadejścia księżyca



Odchodzi piątek. Księżyc mi świeci w kuchni. Jest tak jasny i uporczywie intensywny, że wydaje się jakby wszystkie płaskie powierzchnie były z lodu, mleczne i lekko szkliste, ze światłem w środku. Zabrałem ostatnio Szponiastą specjalnie na plażę by zobaczyła swój księżycowy cień. Wszak znać swój księżycowy cień to obowiązek każdego kota.
Przemija niedziela. Księżyc dziś jest taki jasny. Morze spokojne jak lustro, na popielatej emalii ciemniejącego powoli nieba porozmazywane na wszystkie strony smugi obłoków. Dzień Wszystkich Zmarłych i tych co przekroczyli tak daleko siebie, że otrzymali koncesję na świętość i abonament na aureolę.
Jest cicho, w parku, na plaży, pomiędzy blokami. Pusto i spokojnie. Lubię te chwile, gdy mogłoby się wydawać, że wszyscy nie żyjecie a cały świat należy do mnie. Wzrok sięga daleko, widać migotanie Zitałersów i dźwigów odległego Gottenhaven. Opowiadają im migoczące pośród piasku plaży kolorowe znicze. Nad świat nadchodzi noc. Podobno gdzieś tam za morzem Marzan w swym mieszkaniu pełnym papieru, tworzy nową armię by uderzyć niczym fala o zbocza Parnasu. To takie miejsce, gdzie przy pomocy barwionego etylenu rafinuje się sztukę. Na cmentarzu widziałem dziewczynę w turkusowych stringach myjącą grób.
Kończy się poniedziałek. Rano rozbijałem się pośród lodowatego wiatru po Krainie Dziwnych Klatek. Coraz więcej ludzi mówi mi tu „dzień dobry” i coraz mniej psów szczeka na mnie przez drzwi. Gnając około południa do drugiej roboty natknąłem się na Hanię, w tej jej długiej kurteczce typu paróweczka. Szła do lekarza, bo chyba załapała coś, od swojej Zdobyczy. Z głuchym kłapnięciem ugryzłem się w ozór zanim wymknęło mi się „Rzeżączka?”. Na budowie pierwszy raz w życiu widziałem jak ktoś innego ktosia usiłuje utopić żywcem w betonie. Pamiętajcie, w każdym człowieku tkwi dobro, zawsze należy liczyć na pomoc bliźniego, na poryw ludzkiej solidarności, wyciągniętą rękę... zawsze należy też przygotować sobie drogę ucieczki, a najlepiej dwie. Koleś ryczał jak ranny łoś w dziurze, po pas w rzadkim betonie, a my staliśmy nad nim w pięciu rycząc ze śmiechu i pokazując go sobie palcami. Dobrze, że się skończył beton, bo pewnie zanim byśmy się uspokoili po typie zostało by parę bąbelków na mętnej powierzchni.
Potem odwiedziłem Ciapkozaura pośród kanciastych wież Niedźwiednika. Naładowałem plecak papierzyskami, pożarłem zupę ogórkową i kryzysówki i obejrzałem na kompie jak lata kosiarka. Na dół zszedłem przez nocny las pełen powalonych drzew. Liście przykryły ścieżki a plamy księżycowego blasku wydobywały spośród mroku niespodziewane kształty. Każdy cholerny krok był przygodą.
Po drodze napadłem Awarię by wysłuchać najnowszego Rammsteina i obejrzeć kilkaset zdjęć.
Na łąkach za szpitalem jakiś typ wyprowadzał czwórkę rosłych bokserów. Radośnie rzucił piłeczką przez ciemność trafiając mnie w dołek, z pięć centów nad tym co lubią ciągnąć Igory. Potem zaś ciemność ożyła i znikąd pojawiły się rotujące girlandy śliny i prychającej serdeczności.
Gdy ostatecznie dowlokłem się do domu i usiadłem z głuchym westchnieniem nad herbatą, za oknem zaryczał mi Seba, który jak każdy prawdziwy marynarz, organicznie nie może znieść towarzystwa tych wszystkich, wstrętnych pieniędzy i trzeci tydzień jest zajęty uporczywym wydawaniem pensji. Usłyszałem więc z mroku płaczliwe wyznanie, że już go nie kocham i nie cenię i nie chcę przychodzić i w ogóle, zły jakiś jestem i o! No to poszedłem.
Najwyraźniej pamiętam, oczywiście poza wyczynowym rzucaniem beretem w świecznik oraz gry w butelkę, która miała wykazać kto przybije sobie gwoździem półtorakiem dłoń do blatu, konkurs na odśpiewanie kawałka z ulubionego musicalu. Ja zdaje się z pomocą mojej słowiańsko - brzeźnieńskiej angielszczyzny wycharczałem rewolucyjną rotę wzywającą lud Paryża na barykady z „Nędzników”:

Du ju hir de pipel sing
sinning song of angry men
mmlalala pipel hu wil newer slejw egejn
lala biting of jor hart, rara biting of we dram
coś tam cam dej łen tumoroł kam
itd.

I wreszcie, ostatecznie nadszedł wtorek. Ocknąłem się na kanapie w domu Mikado, przytłoczony jędrną a obfitą, damską piersią, spętany gładkim kobiecym ramieniem i lśniącymi, rudymi lokami wypełniającymi mi szczelnie nozdrza, jamę ustną i zdaje się intymnie oplatającymi migdałki. Później miałem się dowiedzieć, że to żona kumpla, do tego w ciąży, więc technicznie rzecz ujmując na kanapie była nas trójka. Sam nie wiem czy cieszyć się, czy rozpłakać, niegdyś taką sytuację zapewne bym praktycznie wykorzystał, żeby nie powiedzieć namacalnie. Okolicę zaściełały ciała i butelki, po których, nie specjalnie delikatnie wytoczyłem się na zewnątrz by powitać nowy, wspaniały dzień i światło wypalające na wylot udręczone spojówki. Po robocie mam iść pomalować kobiecie ciasny, nieprzewiewny korytarz farbą olejną, a wieczorem ląduję na filmach u sióstr... Dziś znów wzejdzie księżyc. Czuję już nagły przypływ krwi. Help me! S.O.S...

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz