środa, 20 maja 2009

Szare bajki


Czym jesteś Cieniu? Czemuż słyszę twój cichy krok w mych myślach? Dlaczego mój świat nie chce się skończyć, choć ostatecznie wyczerpały się wszelkie zasoby zaufania i logiki. Czym jest ta wiara bez wiary? Czymże jest istnienie po nadziei? Milczysz? Spokojnie, usiądź sobie wygodnie opowiem ci historie, które tak się akurat zdarza, zdarzyły się naprawdę.
Gdy wyszedłem na plażę nie było morza. Piasek kończył się w białym oparze, w którym dostrzec można było ledwie sugestię falowania.
Było kiedyś takie opowiadanie, że umysły umarłych kopiowano do świata wygenerowanego przez komputer. Pewnego dnia, świat ten zaczął znikać. Ludzie wędrowali, uciekając przed rozszerzającą się nicością, zatrzymywali się na krawędziach dolin, które przestały istnieć i wypatrywali pośród szarego oparu ulic nieistniejących miast. Stało się tak dlatego, że do wymyślonych światów przeszli także wszyscy żywi i gdy maszyny zaczęły się psuć nie było ich komu naprawić.
Na plaży stali ludzie, schodzili się z całego Miasta, wchodzili na plażę samotnie, lub parami, dochodzili do granicy niczego i zatrzymywali się. Nieliczni szli wolno wzdłuż granicy tego ostatniego z brzegów. Rozmyci, stali jakby czekając na łódź, która przybędzie z drugiej strony Styksu.
Setki zmierzały ku molu. By ruszyć przed siebie dalej, po pomoście prowadzącym donikąd i zawieszonym pośród niczego. Na końcu mola stały dziesiątki, obejmujących się parek, zamkniętych w tej nierealnej sferze płynnej intymności.
Mgła sunęła pod kątem do góry, tak że za wydmami widoczność już była normalna. Spojrzałem w niebo i było tak jakbym patrzył od spodu na blat z mlecznego szkła, na którymś ktoś zostawił ognisty odcisk słonecznego palca. Dopiero po zachodzie słońca mgła runęła cicho w ulice i leśne dukty. W milczącej inwazji zajęła Miasto i sprawiła, że zwykłość wyglądać nagle poczęła majestatycznie i tajemniczo.
I co ty na to mój Cieniu? Podobała się opowiastka? Masz i drugą: W Noc Muzeów tradycyjnie padało. Ubrałem się elegancko w czarną koszulę i czarne spodnie. Naciągnąłem na plecy moje gestapowskie, skórzaste skrzydła. Koło basenu Polibudy wśród rozświetlanych co chwilę wielkich, ciepłych kropel trwał koncert. Ostra muzyka. Czułem się jakbym to ja był bohaterem pierwszoplanowym tego świata i doczekałem się podkładu muzycznego, wypełniającego dla mnie ulice i doskonale współgrającym z moimi krokami. Nim dotarłem do centrum byłem bardzo mokry i stylowy, jak na najprawdziwszego, krawężnikowego demona przystało.
Na Mariackiej słuchaliśmy śpiewanej poezji. Może i śpiewanej po amatorsku, ale z zapałem. Aubowata szprycha deklamowała drapieżnie Szekspira. Na zewnątrz zaś czaił się świat z milionem mokrych kłów i kłębem szarości pożerającej zmierzch.
Zawitaliśmy do ciepłego wnętrza Steffena, gdzie oprowadzono nas po różnych kawałkach starych statków. Obejrzeliśmy Napoleona wizytującego okrwawiony lazaret. Dzieciaki sięgały do środka i bawiły się obciętymi kończynami. Potem w Zielonej Bramie gapiliśmy się na międzywojenne piersi. Scena z dziewczyną i grającymi jej dwoma geometrycznymi faunami pozostanie ze mną na zawsze. Bieg w ciemności, małe galeryjki, prezentacje i zdjęcia wśród nocy świata i umysłów. Godzilla tańcząca w rytm disco i przewiercana kula. I zmęczenie, zmęczenie, zmęczenie głowy opadającej w szalonym korkociągu ku poduszce.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz