Wyszłam z tunelu na świat
zgasły latarnie, zawył wiatr
(smsowa twórczość Lady Pazurek)
Zawsze chciałem pić i bawić się z wesołą kompanią w
prawdziwej tawernie... i udało się. Marzan i Meier, znani także jako M&Msy,
zrobili wieczorek w Zejmanie na Wyspie Cegieł. Wojna pozostawiła Wyspę
postrzępioną i porwaną. Tysiąc lat historii zostało wymiecione pod dywan
dziejów przez czerwone kohorty, w samym płonącym sercu walczącej do końca
Fertung Danzig. Do dziś Wyspa pozostała morzem potrzaskanych cegieł.
wyszczerbione ruiny godzą w niebo. Pośród wędrującego pyłu błyszczą nocą łuski
bruku i wyślizgane, stare szyny. Na całej Wyspie z dziesiątek spichlerzy
ocalały tylko cztery, wśród nich Steffen, niegdysiejsza własność rodu
Steffenów, który płonął na długo przed wojną, tracąc trzy górne piętra. Myślę
że to właśnie uratowało go podczas Wielkiej Pożogi. Był zbyt niski dla
pocisków.
W Steffenie jest Zejman, a przed Zejmanem stoi stary,
drewniany kuter. Wchodząc można pogłaskać go w zmurszałą burtę. Potem zaś
schylając się w niskim wejściu wkracza się do innego świata. Podobno Zejman
jest centrum polskiego żeglarstwa, to nie tylko niezwykła knajpa to sala
spotkań i muzeum, w którym zgromadzono 15000 eksponatów, w tym 3000 kufli. To
jest po prostu Miejsce. Blaty z monet, tapety z banknotów, wiszące pod sufitem
stare reje i galiony, morskie latarnie, beczki, zdjęcia i setki, setki
drobiazgów. Wielka głowa łosia o zamyślonym wyrazie pyska. Obiecałem
Szponiastej zamontować u nas taką w ubikacji nad sedesem...
Wiersze brzmiały świetnie w tej scenerii, nie było
bezsensownego pieprzenia, za barem dowodził Komandor rozlewając tanie piwsko.
Towarzystwo nie było może liczne, za to konkretne i balanga trwała do nocy,
łącznie z tańcami i masą śmiechu. Tańczyłem ze Szponiastą, piłem piwsko z grubo
rżniętych kufli i ryczałem „Alice” z Texxem, który wyglądał jak Conan
Barbarzyńca. Pośród grubych, drewnianych wsporników pomykały gibkie lasencje i
Boros pośród nich. Baranek przyprowadził jedną z najpiękniejszych dziewczyn
jakie widziałem od dawna, jaśniała wewnętrznie jak ksenonowa latarnia.
Gdy wszyscy byli już gotowi i rozchichotani, Komandor porwał
nas na nocne zwiedzanie spichlerza. Oczywiście po ciemku. A spichlerz chociaż
zachował jedynie dwa górne piętra to jest ogromny. Każde piętro ma długość 70 metrów i jest
otchłanią pylistego mroku, z którego mdły blask telefonów wyławiał ogromne,
drewniane wsporniki i zalegające podłogę, bezwładnie porzucone, zagubione
przedmioty. Wędrowaliśmy niczym pochód duchów przez mroczne tunele i strome
schodnie, pod którymi stawiano niegdyś balie z wodą, po czym spędzano do nich
setki szczurów grasujących pośród zmagazynowanego zboża. Na samym szczycie,
niczym szkielet jakiejś metalowej bestii, spoczywa dziewiętnastowieczny dźwig.
Podobno ktoś niechcący, kiedyś, coś przełączył i okazało się, że cholerstwo
nadal działa i wciąga...
Nasze przejście przez mrok znaczyły trzaski i rumory, w tym
jeden szczególnie spektakularny, a gdy Komandor spytał przy dźwigu czy wszyscy
są, ktoś z tyłu rzucił: Tak, Artur już wyszedł z wanny...
W nocy na mieście panował jeszcze spory ruch, choć o tej
porze nie spotykało się już raczej trzeźwych. Nie wyróżnialiśmy się więc za
bardzo. Uśmiechniętą od ucha do ucha Pazurkowatą odstawiłem nach hause gdzieś o
wpół do drugiej. Sam dowlokłem się do domu koło trzeciej. Ostatnie dwa kilosy w
ciepłym deszczu, którego dotyk na rozpalonej skórze powitałem z prawdziwą ulgą.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz