niedziela, 10 maja 2009

Czarna pieczarka Borosa... czymkolwiek jest


Wyszłam z tunelu na świat
zgasły latarnie, zawył wiatr

(smsowa twórczość Lady Pazurek)

Zawsze chciałem pić i bawić się z wesołą kompanią w prawdziwej tawernie... i udało się. Marzan i Meier, znani także jako M&Msy, zrobili wieczorek w Zejmanie na Wyspie Cegieł. Wojna pozostawiła Wyspę postrzępioną i porwaną. Tysiąc lat historii zostało wymiecione pod dywan dziejów przez czerwone kohorty, w samym płonącym sercu walczącej do końca Fertung Danzig. Do dziś Wyspa pozostała morzem potrzaskanych cegieł. wyszczerbione ruiny godzą w niebo. Pośród wędrującego pyłu błyszczą nocą łuski bruku i wyślizgane, stare szyny. Na całej Wyspie z dziesiątek spichlerzy ocalały tylko cztery, wśród nich Steffen, niegdysiejsza własność rodu Steffenów, który płonął na długo przed wojną, tracąc trzy górne piętra. Myślę że to właśnie uratowało go podczas Wielkiej Pożogi. Był zbyt niski dla pocisków.
W Steffenie jest Zejman, a przed Zejmanem stoi stary, drewniany kuter. Wchodząc można pogłaskać go w zmurszałą burtę. Potem zaś schylając się w niskim wejściu wkracza się do innego świata. Podobno Zejman jest centrum polskiego żeglarstwa, to nie tylko niezwykła knajpa to sala spotkań i muzeum, w którym zgromadzono 15000 eksponatów, w tym 3000 kufli. To jest po prostu Miejsce. Blaty z monet, tapety z banknotów, wiszące pod sufitem stare reje i galiony, morskie latarnie, beczki, zdjęcia i setki, setki drobiazgów. Wielka głowa łosia o zamyślonym wyrazie pyska. Obiecałem Szponiastej zamontować u nas taką w ubikacji nad sedesem...
Wiersze brzmiały świetnie w tej scenerii, nie było bezsensownego pieprzenia, za barem dowodził Komandor rozlewając tanie piwsko. Towarzystwo nie było może liczne, za to konkretne i balanga trwała do nocy, łącznie z tańcami i masą śmiechu. Tańczyłem ze Szponiastą, piłem piwsko z grubo rżniętych kufli i ryczałem „Alice” z Texxem, który wyglądał jak Conan Barbarzyńca. Pośród grubych, drewnianych wsporników pomykały gibkie lasencje i Boros pośród nich. Baranek przyprowadził jedną z najpiękniejszych dziewczyn jakie widziałem od dawna, jaśniała wewnętrznie jak ksenonowa latarnia.
Gdy wszyscy byli już gotowi i rozchichotani, Komandor porwał nas na nocne zwiedzanie spichlerza. Oczywiście po ciemku. A spichlerz chociaż zachował jedynie dwa górne piętra to jest ogromny. Każde piętro ma długość 70 metrów i jest otchłanią pylistego mroku, z którego mdły blask telefonów wyławiał ogromne, drewniane wsporniki i zalegające podłogę, bezwładnie porzucone, zagubione przedmioty. Wędrowaliśmy niczym pochód duchów przez mroczne tunele i strome schodnie, pod którymi stawiano niegdyś balie z wodą, po czym spędzano do nich setki szczurów grasujących pośród zmagazynowanego zboża. Na samym szczycie, niczym szkielet jakiejś metalowej bestii, spoczywa dziewiętnastowieczny dźwig. Podobno ktoś niechcący, kiedyś, coś przełączył i okazało się, że cholerstwo nadal działa i wciąga...
Nasze przejście przez mrok znaczyły trzaski i rumory, w tym jeden szczególnie spektakularny, a gdy Komandor spytał przy dźwigu czy wszyscy są, ktoś z tyłu rzucił: Tak, Artur już wyszedł z wanny...
W nocy na mieście panował jeszcze spory ruch, choć o tej porze nie spotykało się już raczej trzeźwych. Nie wyróżnialiśmy się więc za bardzo. Uśmiechniętą od ucha do ucha Pazurkowatą odstawiłem nach hause gdzieś o wpół do drugiej. Sam dowlokłem się do domu koło trzeciej. Ostatnie dwa kilosy w ciepłym deszczu, którego dotyk na rozpalonej skórze powitałem z prawdziwą ulgą.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz